Są pewne kroki, na które tylko wielcy mogą sobie pozwolić, ale równie często sięgają po nie po prostu naćpani (niekoniecznie narkołykami) megalomani. Porzucenie ciekawej, skutecznej formy narracyjnej jest jedną z takich decyzji, a Grant Morrison w sumie wpisuje się w obie wymienione na wstępie kategorie. Poprzedni tom jego Zielonej Latarni ożywił szmaragdową stronę kosmosu DC, łącząc cechy opowieści policyjnej ze zdrowo porąbaną projekcją psylocybinowego widzioła osadzonego w zalatującej przepoconym spandeksem przestrzeni międzygwiezdnej. Działało, jarało i zachwycało, przynajmniej mnie, ale maglowanie jednego pomysłu byłoby najwyraźniej poniżej godności uznanego szamana. Chrzanić wasze przyzwyczajenia i oczekiwania, teraz bawimy się inaczej.
Nawet nie podejmę się próby logicznego streszczenia fabuły. Po pierwsze, jestem zbyt trzeźwy. Po drugie, spłyciłoby to jej cudowny harmider. Ten kolorowy pieprznik, pomimo całkiem składnego toku narracyjnego, jest tylko pretekstem do dogłębnego sondowania mokrych snów na temat najbardziej niemożebnych odpałów superbohaterskiej tradycji. Hal Jordan ląduje we wnętrzu swojego pierścienia, przeżywa krótką przygodę z Green Arrowem i brata się z Zielonymi Latarniami z alternatywnych wszechświatów, by ostatecznie kłaść tęgie lepy na paskudne ryło brzydala o boleśnie oczywistej genezie. To w teorii bardzo prosta fabuła, ale tutaj sposób podania wpływa na smak dania dużo mocniej, niż łopatologicznie wymienione składniki.
Pamiętacie ten komiksowy kosmos z trykociarskich lat 90., w którym ostatnie podrygi sensu ginęły pod kopytem czystej frajdy płynącej z niesamowitych fantazji? Jeśli nie, to na polubienie takich historii może być dla was za późno. Jeśli tak, to z całą pewnością Dzień, w którym spadły gwiazdy zabierze was na wycieczkę do czasów radosnej niepowagi. Nawet teoretycznie przyziemny wątek musi tutaj angażować dziwaczne wersje bohaterów z wymiaru zero i demony żyjące w społeczeństwie zbudowanym wokół normalizacji wymyślnych mordów. Wyobraźcie sobie więc, co umysł Morrisona wypluwa po przeniesieniu akcji w kosmos. Między dziesiątkami totalnie nieistotnych postaci i wyrazistą reprezentacją różnorako wypaczonych reprezentantów zielonej strony spektrum emocji może kryją się jakieś całkiem sprytne komentarze społeczne, ale bawiłem się zbyt dobrze, by czuć potrzebę doszukiwania się ich.
No bo jak można traktować poważnie komiks, który z uporem maniaka trwa w mentalności schyłku poprzedniego wieku, serwując nam ujaranego latarnika? Bo wiecie, hehe, zielony kolor, skojarzenie oczywiste – przynajmniej jeśli się jest boomerem miłującym odmienne stany świadomości. To bezczelna kalka tamtych schematów. Kalka tak bezpośrednia, że aż zaskakująco świeża w czasach, w których podniecanie się Batmanem noszącym szmaragdowy pierścień jest już trochę żenujące. Może i miejscami mój umysł tęsknił za jakimś wyraźniejszym sygnałem głębszego zamysłu, może jedyna celowość wynika tu z narcystycznej pewności siebie scenarzysty, ale cholera, to działa. Między postaciami jest chemia, durne odnogi wątków sklejają się w stosunkowo składną całość, a jednostajnie intensywne dawkowanie tych barwnych dyrdymałów jakimś cudem nie nudzi. Grant Morrison po prostu nadal potrafi pisać, nawet o niewybaczalnie karykaturalnych perypetiach kosmicznego stróża prawa.
Nie powtórzę za to swoich pochwalnych peanów na temat kreski Liama Sharpa, przynajmniej nie do końca. Podejrzewam, że w tym całym bałaganie znalazłem więcej czasu na podziwianie frywolnie wykreowanych bezkresów wszechświata i muskułów wyrazistych niczym kratery na Księżycu. Tutaj rysownik wciąż sprawdza się wzorowo, zręcznie ujmując szaleństwo scenarzysty w grube kontury i adekwatnie pokręconą architekturę kadrów. Również paszczury z planet przeróżnych wyglądają jak wytwór zakochanego w komiksowych oldskulu pomyleńca, czyli dokładnie tak, jak wyglądać powinny. Dzień, w którym spadły gwiazdy boleśnie obnaża jednak szczegół, na który trochę psioczyłem już poprzednio. Sharpa wyraźnie nuży stąpanie po twardym gruncie, więc sceny wyrwane z przestrzeni międzygwiezdnej rażą niechciejstwem. Teoretycznie głupio narzekać na niezupełnie rażące niedociągnięcia przy tak fantastycznym całokształcie, ale artysta ograniczony mdłymi ramami rzeczywistości wyraźnie przeżywał katusze i czym prędzej chciał odklepać konieczną robotę, by odpalić rakiety i wrócić do przemierzania wszechświata. Składam pokłony za umiejętność wygrzebania z popkulturowej mogiły estetyki grubo ciosanego, kosmicznego superhero, ale nawet najbardziej cwane bestie czasem trochę kąsają swój własny ogon.
Wniosek jest prosty – dupa urwana nie została, bo poziom w drugim tomie kapkę spadł. Przeleciałem przez ten komiks, jakbym znowu miał te kilkanaście lat, pare kadrów wbiło mi się już pewnie w pamięć obok szufladki z nostalgią i nie mogę powiedzieć, żeby drugi tom Green Lantern od Granta Morrisona był niegodny polecenia – wręcz przeciwnie! Bierzcie, jarajcie się tym wszyscy i po prostu starajcie się nie zwracać uwagi na względnie gęsto poukrywane zgrzyty. Jeśli na dodatek jesteście gotowi zagryźć zęby i przebić się przez sztampowo psychodeliczną naturę tego dzieła, to może też nie będzie wam przeszkadzało zapomnienie o sympatycznym motywie policyjnym. Mi ostatecznie jednak chyba troszkę przeszkadzało.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Green Lantern. Dzień, w którym spadły gwiazdy. Tom 2
Wydawnictwo: Egmont
Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Liam Sharp
Tłumaczenie: Marek Starosta
Typ: komiks
Gatunek: superbohaterowie
Data premiery: 14.10.2020
Liczba stron: 204