SIEĆ NERDHEIM:

Gwiezdny demon. Recenzja komiksu Fear Agent tom 4

Okładeczka miód-malina, klimat jak w poprzednich tomach.

Nie podejrzewałem Ricka Remendera o odcinanie kuponów od (całkiem) udanej serii, więc samo istnienie czwartego tomu Fear Agent trochę mnie obruszyło, z początku, jeszcze przed minimalnym obadaniem tematu. Bo jak to tak, panie scenarzysto, będziemy dalej męczyć Heatha Hutsona, który przecież odszedł poprzednio w blasku chwały? Będziemy doić tę ośmiooką, pięcionogą kosmiczną krowę purpurowej barwy, gdy historia dobrnęła do raczej satysfakcjonującego i umiarkowanie dobrze przyjętego zakończenia? No nie będziemy, na szczęście.

A to dlatego, że czwarty tom Fear Agent to właściwie deserek – dodatki, które spokojnie można by rozbić na trzy porcje i dodać do poprzednich tomów i chyba takie rozwiązanie bym wolał, ale o tym później. To 246 stron scenariuszowych występów gościnnych i krótkich epizodów ponownie pisanych przez Remendera, w sumie 19 historii rozgrywających się zwykle w bliżej nieokreślonym, ale najczęściej w raczej wczesnym, etapie awanturniczej wędrówki antypatycznego bohatera. Ostatni Agent Strachu, jak to ma w zwyczaju, będzie mierzyć się z powykręcanymi anatomicznie kosmitami, zdradliwością własnej chuci i alkoholizmem. Przednia zabawa.

Klawy wystrój knajpy, industrial taki.

Czegoś innego w tej serii szukałem, często nawet skutecznie. Opisywanie każdego drobnego wątku z osobna mija się z celem i w sumie, biorąc pod uwagę ich długość, mogłoby wam zabrać satysfakcję z lektury. W dużym skrócie i bezczelnie upraszczając, zaproszeni tu do współpracy scenarzyści potraktowali temat raczej powierzchownie. Heath to w ich oczach żałosny bawidamek, postać o tragiczności ograniczonej do przerysowanego komizmu, generalnie kosmiczny szambonurek, szowinista i okazjonalnie jeden z tych badassów, którzy grają niebezpieczeństwu na nosie, bo nie mają nic do stracenia. Jasne, to totalnie zgodne z resztą serii i nigdy nie narzekam, gdy toksyczny mizogin ląduje w metaforycznym (albo dosłownym) gównie, ale w dobrej fabule musi kryć się coś więcej.

Remender, poza świetnym operowaniem inspiracjami z zakresu pulpowego science-fiction, starał się nieustannie nadać swojemu zapijaczonemu, gwiezdnemu warchołowi choć minimum głębi. Huston ciągle odwalał głupoty, zrąbał sobie praktycznie całe życie i słabo uczył się na błędach, a wszechświat nieustannie go za to karał. Zwykle kończyło się pełną akcji i humoru draką, czasem bywało poważniej, jakimś cudem ostatecznie paliła się we mnie jakaś minimalna iskierka sympatii do głównego bohatera. Tutaj są tylko anegdotki, nie ma miejsca na rozwój, poza fragmentami pisanymi przez Remendera moczymorda głównie tępi jakieś robactwo. Jest fun, ale bez tego, co wcześniej ten fun ubarwiało.

Coś mi mówi, że ten płyn w zbiorniku to nie piwo.

Oczywiście nie dotyczy to wszystkich opowiastek z czwartego tomu. Ivan Brandon postanowił pokazać wrażliwą stronę Hustona, zachowując jednocześnie wysokie stężenie alkoholu w jego krwi. Hilary Barta, zamiast silić się na kolejną obsceniczną przygodówkę, napisała bardzo potrzebną w tym tomie introspekcję. Macon Blair za to zmusił obchlejnautę do udziału w spotkaniu anonimowych alkoholików z dosyć przewrotnych powodów. Reszta to już raczej lepszej lub gorszej jakości rozrywka. Bezceremonialna, czasem absurdalna, często ocierająca się o jakieś fekalne obrzydliwości. Typowa przegięta pulpa kosmiczna pisana dla czystej zabawy i nie oferująca również niczego innego odbiorcy.

Nierówno jest też pod wzgłedem wizualnym, oczywista sprawa w albumie tak wypełnionym różnymi nazwiskami. Jerome Opena i Tony Moore to jednak byli goście, brakuje mi ich tutaj straszliwie, mam niedosyt zgrabnie narysowanej i przepięknie kolorowej jazdy kolejką pozbawioną uchwytów. Znajdą się tutaj kapitalnie zilustrowane fragmenty: Shane White wpisał się w dynamikę i barwną szczegółowość głównej serii, a Rafael Albuquerque jak zwykle pokazał klasę dopasowując się do klimatu grubo konturowanym, cartoonowym stylem. Paul Renaud o dziwo sprzedał mi majestatyczny i raczej dosyć poważny klimat, który nie powinien pasować do afer z Heathem Hustonem w roli głównej (gdzie tam temu kloszardowi do Supermana) a i w takim wydaniu jego gęba może najwyraźniej działać. Moją uwagę najbardziej zwrócił Micah Farritor, jego rysunki są mocno stylizowane, karykaturalne i komicznie mroczne w sposób przypominający krypne kreskówki. To nie do końca moja bajka, ale nie mogę odmówić mu talentu i oryginalnego podejścia do tematu.

Jest bar, więc musi być i bójka.

Warto mieć? No jak już macie trzy tomy Fear Agenta, a Heath Huston trafił w wasze serduszka pomimo marskości wątroby i wątpliwej stabilności moralnej, to odpowiedź powinna być jasna. Powinna, ale nie jest – całkiem możliwe, że znajdziecie tonę uciechy w zebranych w tym albumie przygodach, ich fundamentem jest w sumie nadal to, co było w tej serii fajowe. Nie brakuje tu akcji, gagów, dziwacznych ufoludów i względnie porządnych ilustracji. Huston już przecież odwalił akcję z odkupieniem win, powiedzmy, można się ograniczyć do rubaszności, a i odrobinka głębi się w czwartym tomie znajdzie. Dla mnie osobiście było jej trochę za mało, może dopiero teraz zauważyłem, jak gęsto rozsiana była (w drobnych dawkach) na stronach głównej serii. Dramatu nie ma, ale też nie płakałbym, gdyby ten tom w ogóle się u nas nie ukazał.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Fear Agent tom 4
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Scenariusz: Rick Remender, Ivan Brandon, Hilary Barta, Macon Blair, Steve Niles, Shane White, Rich Woodall i inni
Rysunki: Shane White, Rafael Albuquerque, Paul Renaud, Micah Farritor, Kelly Yates, Mark Torres i inni
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Typ: komiks
Gatunek: science-fiction, przygoda, akcja
Data premiery: 30.03.2022
Liczba stron: 246
ISBN: 978-83-8230-265-3

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Rafał "yaiez" Piernikowski
Rafał "yaiez" Piernikowski
Piszę o głupotach od kiedy tylko nauczyłem się, jak wyglądają literki. Od fanowskiego systemu RPG w czasach podstawówki i opowiadań w ramach lore uniwersum Warcrafta przeszedłem do kulturowej grafomanii. Od lat prowadzę bloga muzycznego Nieregularnie Relacjonowana Temperatura Hałasu, tylko troszkę krócej działam w redakcji Nerdheim. Jako anglista z wykształcenia język traktuję swobodnie, dopóki spełnia swoją funkcję użytkową, co jest zręcznym usprawiedliwieniem mojego nieposzanowania podstawowych zasad. Zawodowo zajmuję się ubezpieczeniami na rynek USA. Prywatnie katuję skrzeczącą muzykę, tony komiksów (Ameryka, Japonia, Europa w tej kolejności), gry video, planszóweczki i składam modele japońskich robotów.
Nie podejrzewałem Ricka Remendera o odcinanie kuponów od (całkiem) udanej serii, więc samo istnienie czwartego tomu Fear Agent trochę mnie obruszyło, z początku, jeszcze przed minimalnym obadaniem tematu. Bo jak to tak, panie scenarzysto, będziemy dalej męczyć Heatha Hutsona, który przecież odszedł poprzednio w...Gwiezdny demon. Recenzja komiksu Fear Agent tom 4
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki