To już rok minął, od kiedy przyszło mi recenzować komiks, którym Rick Remender starał się uleczyć science-fiction kulejącego (jego zdaniem) z powodu poważnego braku testosteronu. Świat od tamtej pory się zmienił, a ja zorientowałem się, że Remender nie jest scenarzystą idealnym i zdarzają mu się kolosalne wpadki. Później przekonałem się, że dotyczy to praktycznie każdego autora pozwalającego sobie pisać czasami dla większych wydawnictw, więc to zupełnie nieistotny wniosek. Istotny za to jest fakt, że pierwszy Fear Agent bawił, a na dodatek okazał się całkiem mądrze pokazywać, jak to stwierdzenie braku jakiegoś elementu w gatunku nie równa się ukazywaniu go w pozytywnych barwach. Czy drugi tom kontynuuje ten sukces?
Zakładam, że czytaliście poprzedni tom – w przeciwnym przypadku raczej byście nie zaglądali do recenzji drugiego. Zgodnie z tym założeniem rozumiem, że orientujecie się, jak skrajnie nieprzyjemnym bucem jest Heath Hudson. Kolejna część buńczucznej space opery na sam początek pozwala nam trochę lepiej zrozumieć czemu z tego protagonisty taki wał. Dowiadujemy się, w jakich okolicznościach stracił rodzinę, przyjaciół i asertywność względem alkoholu. Po zapoznaniu się z kronikami upadku Ziemi i zorientowaniu się jak bardzo ten Heath namieszał, wracamy do teraźniejszości. W kosmosie nie ustają konflikty natury międzygatunkowej i międzyplanetarnej, a i wśród teoretycznych sprzymierzeńców osobiste motywacje napędzają kolejne schizmy. Zdrady i knowania napędzają spiralę nienawiści, która może wpłynąć na istnienie całych populacji.
Smutny się zrobił ten Fear Agent. Oczywiście pierwszy tom dosyć szczodrze częstował nas melancholią głównego bohatera, ale miało to lekko komiczny wydźwięk dostarczający tony uciechy w połączeniu z częściowo przygodowym charakterem tej zawadiackiej opowieści. Teraz już nie za bardzo mamy okazję znielubić protagonistę, a potem zmagać się z pojawiającym się w naszych głowach zrozumieniem. Heatha obserwujemy albo w przygnębiających retrospekcjach, albo walczącego z równie dołującymi przeciwnościami oferowanymi przez obecny stan rzeczy w kosmosie. Mocniej dręczą go też skutki jego własnych błędów, całkiem zasłużenie zresztą. Gość dalej jest totalnym chamem, ale przy tak przytłaczającej ilości problemów trudno z nim nie sympatyzować. Szkoda tylko, że nie mamy okazji poczuć więzi z innymi postaciami – zdychają masowo i jest to czasem poruszające, ale ze względu na pewną dozę przesady może spowszednieć.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie uważam tej zmiany za minus. Zrobienie z bohatera ofiary ekstremalnie pochrzanionych okoliczności ma pewne zalety. DrugiFear Agent angażuje czytelnika nieco mocniej, ma bardziej jednolity klimat i ciągnie dalej istotne wątki. Narracja Ricka Remendera sprawnie zaczepia uwagę czytelnika i następnie stosunkowo szybko to zainteresowania nagradza. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że komiks na tym etapie, podobnie jak jego główny bohater, rozwija się kosztem swojego wyjątkowego charakteru. Brakowało mi tego Heatha, któremu ledwo wybaczałem nieokrzesanie – trwanie w tej konwencji byłoby przecież nie mniej poruszające i to w zdecydowanie subtelniejszy sposób. Możliwe, że Remender specjalnie zaczął od zaczepnych komentarzy o braku „jaj” w gatunku, by ostatecznie dążyć do wytłumaczenia, czemu w rozsądnej historii nie ma na nie miejsca w takim wydaniu, jakie oferowała nam stereotypowo męska klasyka. Ja nie wiem, sami musicie zadecydować.
Wizualnie zmieniło się niewiele – Tony Moore na dzień dobry, potem zaziomkowany z Remenderem Jerome Opeña. Ostatnie dwa rozdziały, tak dla odmiany, nadłubał Kieron Dwyer, również regularny współpracownik scenarzysty. Chwaląc pierwszy tom, wspomniałem, że ledwo dostrzegłem zmianę artysty podczas czytania. Nie wiem, czy przez rok jakoś szczególnie wyostrzył mi się wzrok, ale tym razem wejście Opeñy na chwilę odrzuciło mnie od komiksu. W porównaniu z wyrazistą kreskówkową dynamiką rysunków Moore’a, pierwsze plansze sekcji kreślonej przez Filipińczyka poraziły mnie sterylnością i statecznością scen. Po kilku stronach wyraźnie potrzebnej rozgrzewki sytuacja się poprawia, ale teraz już wyraźnie widzę, że pod względem sprawności narracji wizualnej poziomy nie są wcale takie wyrównane. Ogólnie całość nadal jest widowiskowa i bardzo kolorowa (tu ponownie przoduje Lee Loughridge), ale złoty laur miodu na oczy zbiera wyłącznie Tony Moore. Reszta trochę za bardzo przesiąkła trykociarską manierą.
Wszystkie te zmiany, wbrew moim narzekaniom, są dosyć powierzchowne. Fear Agent w drugim tomie konsekwentnie bawi się w prezentowanie kronik gwiezdnej eskapady pełnej intryg i wciąż wyjątkowego kolorytu. Naprawdę sympatyczne postaci pojawiają się tylko po to, żeby zginąć w sposób groteskowo odróżniający się od bogatych barw pulpy zalewającej wszystkie strony. Samolubne mendy żyją za to na tyle długo, aby wyciągnąć jakieś wnioski ze swojej mendowatości. Dzięki temu znowu można powiedzieć, że Fear Agent to po prostu sprawne, rozrywkowe science-fiction z naturalnie rozkwitającymi głębszymi wątkami. Nie do końca podobał mi się ich kierunek, ale jestem gotów wybaczyć stopniową rezygnację z pierwotnych założeń, jeśli takie kroki mają doprowadzić do fabularnych konkretów. Na to się zanosi, a skoro po drodze jest barwna rozwałka, to raczej nie zamierzam odpuszczać śledzenia tej historii.
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu Non Stop Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Fear Agent tom 2
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Autorzy: Rick Remender, Tony Moore, Jerome Opeña, Kieron Dwyer, Lee Loughridge
Tłumaczenie: Marta Bryll
Data premiery: 24.02.2020
Liczba stron: 240