Czasem ze mnie prosty człek – widzę koteczka w zwiastunie tytułu i od razu się zainteresuję. Tak miałem z opisywaną właśnie grą. Powinienem jednak od początku zadać sobie pytanie: czy autorzy nie przygotowali za mało zawartości, skoro uzupełniają zapowiedzi uroczym kociskiem?
Gdybym tak zrobił, mógłbym sobie przybić piątkę. Wildcat Gun Machine to niedługa pozycja, z którą można uporać się poniżej ośmiu godzin. Mamy dziarską bohaterkę, spluwy i wirtualne kociska robiące nam za życia, a do rozwałki potworki. Prąc do przodu, zbieramy kolorowe klucze, aż odblokujemy paskudnego bossa. Nie ma tu żadnej rewolucji, co najwyżej płytki remiks sprawdzonych rozwiązań, ale chociaż dobrze zrealizowanych.
Możliwe, że nasz awatar nazywa się Maria, ale wiem to wyłącznie z kolekcjonerskiej karty Steam. Nawet większość złoli ma dość sztampowe określenia jak Niewymowna Groza albo Ślimaczor, pozostali równie dobrze mogliby się nazywać Eustachymi. Nie uświadczymy tu nawet grama fabuły, żadnych dialogów, przerywników, opisów – nada. O ile w samej zabawie to nie przeszkadza, trochę szkoda, że Maryśki nie poznamy lepiej. Kobitka jest pełna dzikiej, energicznej ekspresji (widocznej zarówno na pociesznym modelu postaci, jak i portrecie przy pasku życia), cały czas emanuje charakterem. Nie wiadomo po co przemierza lochy zainfekowane stworami rodem z Dooma (przepuszczonych przez filtr chibi), ani czemu jako waluty używa akurat kości ze szkieletów oraz potworów. Ma punkty kontrolne otoczone kociakami, które stanowią bazę wypadową, a jak się czasem zdenerwuje, to odpali tytułową Gun Machine – pod tą nazwą kryje się standardowy, ograniczony czasowo tryb nieśmiertelności z bronią.
Jeśli gra składa się praktycznie z samego mięska, jak ono wypada w smaku? Znów: poprawnie, bez rewelacji, odpowiednio do ceny. Biegamy między setkami pocisków i wywalamy drugie tyle w rozmaite poczwary, śmigając unikiem z kąta w kąt jak kot za światełkiem lasera. Czasem wspomożemy się granatem i wspominaną wyżej Gun Machine. Nie ma tu wiele urozmaiceń, nawet rozwój postaci jest płyciutki – zwiększamy szybkość ruchu, cooldowny granatów i uników, dokupimy dodatkowe życia. Możemy naraz nosić jeden pistolet (z nieograniczoną amunicją) oraz większy gnat. Ten pierwszy wymieniamy za kosteczki w bazie, te drugie odnajdujemy na mapach. Bardziej trafnym określeniem byłoby „potykamy się o nie”, ponieważ eksploracja również jest dość banalna. Nie ma co nastawiać się na sekrety i wyzwania w celu zdobycia czegoś ekstra, a w razie kłopotów zawsze można wrócić do bazy i bez konsekwencji odzyskać zasoby.
Sam projekt broni jest okej, taka galeria pukawek znanych z innych tytułów z otoczki „sci-fi”, bez jazdy po bandzie jak w kultowym Enter the Gungeon, ale też z każdego gnata strzela się przyjemnie.Znajdźki to też nihil novi: życie, pancerz, amunicja, power-up’y. Szkoda zastanawiać się nad rozbudową postaci i wyborem arsenału, najlepiej brać do łapy to, co najnowsze. Początkowo byłem sceptyczny do tempa zmian, ale po pierwszym akcie zauważyłem już zaletę tego rozwiązania: Wildcat to bardzo krótka gra, więc ciągła żonglerka oręża ubija znużenie i pozwala trwać mózgowi w stanie błogiego wyłączenia. Czasem tylko neurony aktywowały się na finałowych bossów.
Rozgrywka trwa cztery rozdziały i jak już ustaliliśmy, nie jest skomplikowana, a z rzadka wymagająca. Faktycznym wyzwaniem są końcowe walki oraz finał, który porzuca motyw eksploracji na rzecz przejażdżki piekielną windą, gdzie jesteśmy zalewani poczwarami. Przeciwnicy to standard dla gatunku, ale mają wyrazistą tożsamość dzięki fajnej, kreskówkowej oprawie graficznej. Każdy akt odróżnia się od siebie, co pomaga zapomnieć o takim sobie projekcie poziomów. Strzelamy ciągle w ciasnych kwadratach i prostokątach, z garścią osłon i urozmaiceń na mapie – jak pułapki albo pojawiające się cyklicznie promienie. Komnaty bossów cierpią na tę samą dolegliwość, ale chociaż oni sami mają zróżnicowane wzory ataków. Po rozbiciu dużej maszkary możemy na chwilę wejść w urządzenie, którym sterowała, robiąc rundkę zwycięstwa po bezbronnych mobkach. Zwycięstwo przekłada się na ulepszenie do naszego trybu Gun Machine… i tutaj czuję się troszkę oszukany przez zwiastuny. Na filmikach wyglądało to tak, jakby pokonany boss zastępował nam nasz tytułowy specjał, co ma się nijak do gameplayu – a szkoda! Byłaby z tego bardziej satysfakcjonująca nagroda.
W swojej prostocie gra się płynnie i zgrzyty mogę policzyć na palcach jednej ręki, a zostaną jeszcze dwa, by dotknąć kocich nosków. Przy tego typu tytułach, w całym tym szaleństwie, lubię mieć dobrą widoczność i słyszeć, co się dzieje dookoła, a w obu wypadkach Wildcat trochę odstaje do konkurencji. Kiedy zaczyna się walka, kamera oddala się od postaci, ale nie dość wystarczająco do rozmiarów map, szczególnie tych późniejszych. Co do dźwięku, to na ogół jest czytelnie i mogę na oślep ocenić, czy trafiam wroga, czy nie, jednak nie wszystko jest tak ładnie podłożone. Zabrakło mi odgłosów do dodatkowych przeszkadzajek jak lasery i specjalne ataki bossów. Dorzućmy małą widoczność i podczas szalonych uników umierałem czasem od rzeczy, których ani widu, ani słychu. Trzecią uwagą jest sam finałowy akt: pomysł jazdy windą i rozwałki fali za falą jest okej, ale długość tego etapu w połączeniu z brakiem urozmaicenia zmieniła lekkość zabawy w odbębnianie nudnej pracy domowej, aby potem przejść do fajniejszej części.
Wildcat Gun Machine jest tym, co widać na pierwszy rzut oka: krótkim, prostym bullet hellem w estetycznej oprawie. Nie kosztuje fortuny, aby usiąść na wieczór i beztrosko się odprężyć przy żywej muzyce. Nie znudziła mi się, nim ją skończyłem, ale też nie sądzę, abym do niej wrócił. Chyba… chyba że dodadzą opcję głaskania kotków. Wtedy się zastanowię.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Wildcat Gun Machine
Wydawca: DAEDALIC Entertainment GmbH
Producent: Chunkybox Games
Platformy: Nintendo Switch, PC, PS4, Xone
Gatunek: bullet hell, dungeon crawler
Data premiery: 04.05.2022
Recenzowany egzemplarz: PC