Na samym wstępie muszę się przyznać, że mimo najszczerszych chęci nie oddam Hell Let Loose sprawiedliwości. Czas przeznaczony na recenzję pozwolił mi jedynie liznąć ten tytuł, zapoznać się z grubsza z klasami i rozgrywką, absolutnie nie mogę jednak stwierdzić, że „umiem w grę”. Bo nie umiem. Ale nie przeszkodziło mi to w doskonałej zabawie.
W Hell Let Loose nie ma żadnej kampanii dla pojedynczego gracza, czy nawet samouczka, więc pierwszy kontakt z grą bywa… przytłaczający. Wrzuciło mnie w okopy, zewsząd śmigają kule, kolega obok dostał w czerep, słyszę nadjeżdżający czołg, ale nie wiem, czy to nasz, czy wroga i właściwie to mam ochotę skulić się za osłoną i wzywać mamusię, żeby zabrała mnie z tego piekła.
Nie współpracujesz? Nie żyjesz!
Mogłabym zgonić na moje niewielkie doświadczenie w grach typu FPS, jednak minęłabym się z prawdą. Nawyki z dynamicznych, sieciowych shooterów pokroju Battlefielda, Counter Strike’a czy Call of Duty mogą wręcz przeszkadzać w rozgrywce. Hell Let Loose promowane jest jako realistyczny symulator wojenny. Realizm ten nie sprowadza się jedynie do odwzorowania lokacji historycznych bitew (choć te robią wrażenie, opracowane zostały na podstawie archiwalnych fotografii i zdjęć satelitarnych), umundurowania czy uzbrojenia, lecz przede wszystkim sposobu rozgrywki, która wymusza na graczach współpracę. W bitwie może brać udział nawet sto osób (50:50), podzielonych na mniejsze oddziały (sześcioosobowe drużyny piechoty, trzyosobowe załogi czołgów i dwuosobowy zwiad), które mają za zadanie zdobyć strategiczne cele oznaczone na mapie. W drużynie występuje uproszczona drabina hierarchii – głównodowodzący koordynuje działania całej kompanii i udziela wsparcia taktycznego w postaci zrzutu zasobów, stawiania garnizonów, wysyłania nalotów, ostrzałów artyleryjskich, przywoływania pojazdów i tak dalej. Niżej znajdują się dowódcy drużyn, którzy mogą komunikować się między sobą i dowództwem (kanał głosowy „sztabu” znajduje się pod X) i przekazują polecenia członkom swoich oddziałów (kanał wewnętrzny pod C), stawiają też posterunki, w których respią się członkowie oddziałów. Pod V, zostając w temacie komunikacji, znajdziemy kanał ogólny, słyszalny dla graczy znajdujących się blisko nas, najprzydatniejszy dla zwykłego żołnierza.
Mikrofon jest więc podstawowym narzędziem rozgrywki. Od biedy można się bez niego obejść, jeśli nie mamy zamiaru wychodzić z roli zwykłego piechura, jednak nawet możliwość zaznaczania „pinezką” miejsca, w którym dojrzeliśmy przeciwników, nie zastąpi szybkiego komunikatu „Ruskie z prawej!”. Nietrudno tu też o friendly fire (z tego miejsca przepraszam kolegów, którym rzuciłam granat pod nogi), a możliwość porozumiewania się może ocalić nas przed bolesną pomyłką.
Realistycznie, ale bez przesady.
Cała ta konstrukcja rozgrywki dość szybko ukraca zapędy samozwańczych Rambo. Gracz po pierwszej próbie orientuje się, że jednoosobowy szturm na okopaną pozycję wroga kończy się kulką. A nawet jedna wystarczy, żeby nas zabić, szczególnie jeśli nie ma medyka na podorędziu. W Hell Let Loose nie schowamy karabinu maszynowego do kieszeni, odpada strzelanie podczas sprintu, dzikie podskoki nie pomogą uniknąć kuli, tylko zwrócą na nas niepożądaną uwagę, a skradać się możemy najwyżej z saperką w dłoni, bo w wyposażeniu nie uświadczymy nawet noża.
A co, jeśli zginiemy? W sumie to niewiele poza zmarnowanym czasem. Wybieramy posterunek lub garnizon, w którym się zrespawnimy, czekamy kilkadziesiąt sekund i lecimy dalej. Jeśli nasz dowódca ustawił posterunek w pobliżu frontu, to momentalnie wracamy do akcji. Fragi czy zgony pojedynczej jednostki niewiele znaczą, póki cele zostają utrzymywane.
Twórcom udało się osiągnąć kompromis między symulacją wojenną a grywalnością. W przeciwieństwie do np. Army jesteśmy rzucani prosto w wir bitewny i nie zdarzają się dłuższe momenty przestoju. Celowanie jest intuicyjne, responsywność broni odpowiednia, dzięki czemu strzelanie jest niezwykle satysfakcjonujące. Warto przy tym pamiętać, żeby włączyć sobie HUD, aby mieć chociażby podgląd pozostałej amunicji. Brakuje tutaj typowo rozrywkowych trybów, nie pobawimy się w mniejszych grupach ani nie odpalimy masowego battleroyale. To nie znaczy, że jest nudno! Najsilniejszym ogniwem Hell Let Loose są gracze. Ogarnięty dowódca szybko nauczy świeżaka, jak grać i poprowadzi drużynę ku zwycięstwu. Każda rozgrywka to przygoda. Wróg zawsze będzie próbował popsuć nam szyki i bywa, że zrobi coś nieprzewidywalnego.
W kamasze!
Skupmy się na chwilę na jednostkach, w które możemy się wcielić. Najprościej zacząć od szeregowego strzelca, podążać za zieloną kropką, jaką oznaczony jest dowódca naszego oddziału i nauczyć się podstaw. Kiedy już opanujemy osłanianie kolegów bez strzelania im w plecy, sprawne poruszanie się od osłony do osłony czy czołganie bez przypadkowego wstawania, możemy spróbować klasy specjalistycznej.
Na dobrą sprawę można przyczynić się do zwycięstwa, nie oddając nawet jednego strzału. Taki inżynier chociażby jest nieocenioną jednostką obronną. Rozkłada różnorodne barykady, stawia bunkry, stacje naprawcze, rozkłada zasoby. Medyk, jak to medyk, biega między rannymi z morfiną i stara się nie dopuścić do ich śmierci. Dysponuje granatami dymnymi do osłony. Zwiadowca może rozstawiać posterunki na całej mapie, choćby za plecami wroga, ułatwiając zadanie snajperowi. Mnie sporo zabawy dostarczyła rola zaopatrzeniowca, która sprowadziła się głównie do wożenia inżyniera po mapie, czy uratowania załogi uszkodzonego czołgu. W czołgu zresztą też jest ciekawie. Okazuje się, że mam całkiem sprawne oko i lubię siedzieć na peryskopie, co w połączeniu z dobrym strzelcem przyniosło nam zwycięstwo pod Kurskiem. Nie dotykałam jednak artylerii ani CKMistów, więc trudno mi coś o tych klasach powiedzieć.
Rozegranie bitwy daną klasą przynosi punkty doświadczenia, dzięki czemu możemy odblokowywać nowe uzbrojenie i w jeszcze ciekawszy sposób wspierać działania swojej drużyny. Przykładowo, inżynier dostaje aktywowany zdalnie ładunek wybuchowy, którym może usmażyć wrogą ciężarówkę, a medyk apteczkę (chociaż kosztem karabinu), z której reszta graczy może pobierać bandaże, a chłopcy z pierwszej linii odblokowują nowe bronie, miny, granaty, w zależności od klasy i strony konfliktu.
Podsumujmy…
Gra wygląda bardzo przyzwoicie, tekstury są dopieszczone, a na najwyższych ustawieniach potrafi sprawić wręcz fotorealistyczne wrażenie. Immersję psują nieco nienaruszalne elementy krajobrazu, pancerne płotki z desek, niepalne brzózki, niektóre mapy narzucają wręcz korytarze z tekstur, których nijak nie da się zniszczyć ani ominąć, ale macham na to ręką, bo pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Nie miałam problemów z optymalizacją, chociaż zdarzało się zerwanie połączenia z serwerem albo zwiecha na ekranie startu bitwy (zazwyczaj gdy serwer jest pełny i zakolejkuje za dużo graczy).
Jedyna gra na podobnych zasadach, jaka przychodzi mi do głowy, to Post Scriptum. Nie podejmę się oceny, która z nich jest lepsza. Hell Let Loose jest z pewnością ładniejsza, a jej serwery wypełnione. Jak to w multiplayerze, gracze są różni, chociaż nie spotkałam się z toksycznym zachowaniem. Najgorsze, co nas może spotkać, to grupa milczków i nieogarnięty oficer.
Jeśli interesuje Was bardziej taktyczna rozgrywka w realiach II wojny światowej, chcecie szturmować plażę Omaha, pojeździć czołgiem pod Kurskiem, obronić Stalingrad, czy okopać się zimą pod Foy, słowem – pobawić się w wojnę z poszanowaniem historycznych realiów we współpracy z towarzyszami broni, to Hell Let Loose powinien być naturalnym wyborem. Próg wejścia jest dość wysoki, ale mając głowę na karku, mikrofon i komunikatywną znajomość języka angielskiego wszystko jest do ogarnięcia. Mówi Wam to osoba, która najbliżej multishootera była w GTA!
Bez obaw więc, bagnet na broń i widzimy się w Sainte-Mère-Eglise!
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Hell Let Loose
Wydawca: Team17
Producent: Black Matter
Platformy: PC
Gatunek: multishooter w realiach II wojny
Data premiery: 27.07.21 (PC), 5.10.21 (PS5, XSX)
Recenzowany egzemplarz: PC