Nie oszukujmy się, każdy z nas doskonale wie, kim jest Zenon Martyniuk. Nawet ci, którzy oficjalnie granej przez niego muzyki nie słuchają, odrzucają ją i ogólnie się brzydzą. Bo nieoficjalnie na weselach czy innych tego typu imprezach po piątej kolejce czystej każdy wywija do disco polo, tylko potem czasem na trzeźwo ciężko się do tego przyznać. Ja nie jestem fanką gatunku, ale doszłam już do tego momentu mojego życia, w którym daleka jestem od potępiania go w czambuł. Dlatego kiedy zaczęły pojawiać się informacje o realizacji filmu biograficznego na podstawie życiorysu lidera zespołu Akcent, nie miałam z tym większych problemów. Było mi tylko dość miło, że ktoś u nas zabrał się za przenoszenie na ekran perypetii polskich artystów, nawet tych mocno mainstreamowych.
Nie muszę mówić, że byłam w mniejszości. Jeszcze przed premierą na tytuł wylewały się wiadra hejtu. Czy to za wybranie na głównego bohatera wykonawcy ze zbyt niskiej półki, czy to z powodu jednego z producentów filmu, tej strasznej i złej Telewizji Polskiej, której gnojenie w pewnych kręgach stało się chyba po prostu modne. Właściwie kiedy nadszedł czas premiery Zenka, opinie na jego temat były już ugruntowane. Chociaż nie wszędzie. Podczas kiedy obraz był już w kinach, a tak zwana opinia publiczna intensywnie go krytykowała, miałam przyjemność brać udział w panelu dyskusyjnym na temat filmów biograficznych na festiwalu scenariopisarskim Script Fiesta. Tam część uczestników, osób raczej zorientowanych w temacie kinematografii, podawała ten tytuł jako przykład porządnie napisanej ekranowej biografii. Moja wrodzona przekora nie pozwoliła mi jednak uwierzyć nikomu na słowo – musiałam zobaczyć Zenka na własne oczy. Z różnych przyczyn, także tych związanych z koronawirusowym zamętem, stało się to dopiero prawie rok po premierze.
Przede wszystkim na samym początku trzeba mocno podkreślić jedno – to nie jest film dokumentalny, opowiadający o losach Martyniuka w stuprocentowej zgodności z faktami. To raczej przeniesienie na polski grunt klasycznego motywu „od pucybuta do milionera” ze wszystkimi jego kliszami fabularnymi, inspirujące się karierą Zenka i czerpiące z niej najciekawsze wątki. Pojawiają się tu motywy totalnie zmyślone, jak również pożyczone z życiorysów innych discopolowców (chociażby Sławomira Świerzyńskiego z zespołu Bayer Full). Można takie działanie poddawać w wątpliwość, jeśli chodzi o aspekt biograficzny, ale jeżeli spojrzymy na nie z perspektywy opowiadania jakiejś konkretnej historii, to wszystkie elementy będą się układały w sensowną całość. Banalną, to prawda. Ale dość satysfakcjonującą w oglądaniu.
Nie każdemu spodoba się konstrukcja filmu, lekko chaotycznie skacząca między planami czasowymi. Współczesna rama jest częściowo złożona z imitujących reportaż wypowiedzi ludzi z otoczenia Zenka – z nich dowiadujemy się o tym, czego nie pokazano i dość sprytnie łączy się nimi poszczególne retrospekcje. W środku tego opakowania znajdziemy nie zawsze chronologicznie ułożone sekwencje z przełomu lat 80. i 90. oraz z początku lat 00. Chociaż w praktyce cała koncepcja wygląda dużo lepiej, niż w tym opisie. Możemy powiedzieć, że oto wielbiony przez tłumy gwiazdor tuż przed jednym z najważniejszych koncertów w swojej karierze cofa się pamięcią do tych momentów życia, w których nie spodziewał się po swojej przyszłości niczego tak wielkiego.
Zdecydowanie najlepiej w tej opowieści wypada pierwsza połowa, rozgrywająca się u schyłku lat 80. na podlaskiej prowincji. Wprawdzie dość wyrywkowo, ale ciekawie jest oddany klimat tamtych lat. Rozsypujący się, wyblakły niczym stare dżinsy PRL zderza się z zachodnią popkulturą, kolorową jak niemieckie Bravo, tworząc kombinację kanciastą i przaśną, ale w tym wszystkim dość urokliwą. Gwiazdorzy zza Żelaznej Kurtyny pokroju Limahla, George’a Michaela czy Sandry rządzą wyobraźnią prostych dzieciaków, marzących o piękniejszym życiu. Na co dzień młodym ludziom pozostaje wieszanie nad łóżkiem plakatów, czesanie się na modłę ulubionych piosenkarzy, a od wielkiego dzwonu festyny i wesela. To właśnie na tego typu imprezach pierwsze muzyczne kroki stawia nastoletni Zenek. Zachęcany przez wujka – prowincjonalnego grajka i hamowany przez matkę, która powtarza, że młody powinien się przede wszystkim uczyć. Chłopak razem z najlepszym kumplem Ryśkiem pracowicie spisuje ze słuchu i fonetycznie teksty anglojęzycznych przebojów, a nowo powstała kapela zapłatę za pierwsze występy przyjmuje w wódce. Do tego gdzieś obok cygański obóz, bójki i małe codzienne dramaty jak znajomy, który rozbija się motocyklem o traktor.
Młody Zenon wraz z kolegami poznaje pierwsze smaki małych i dużych sukcesów. Lokalna popularność, coraz więcej koncertów, zwycięstwa w prowincjonalnych konkursach. W życiu Martyniuka pojawia się też miłość – pierwsza, druga… W końcu, mimo przeszkód, zakłada rodzinę. Tak wchodzimy w lata 90. W sumie tylko po to, żeby całkowicie je pominąć. Uznaję taką decyzję twórców za chyba największą wadę Zenka. Wszak to właśnie w tej dekadzie muzyk wspiął się na szczyty sławy, a specyficzny ówczesny rynek disco polo ze swoimi blaskami i cieniami zasługuje na porządne, filmowe omówienie. Tutaj nie wykorzystano tego potencjału. Dostajemy jedynie kilka słów od pierwszego menadżera Akcentu o galopującym piractwie i niekorzystnych umowach, przez które artystom trudno było dorobić się mitycznych milionów. I tyle.
Przeskakujemy od razu do roku 2002. Polska przechodzi kolejny przełom – tym razem wstąpienie do Unii Europejskiej – i znów stoi w rozkroku pomiędzy dwoma światami. Niby bliżej „wielkiego świata” niż dekadę wcześniej, niby bogatsza, ale blichtr na zachodnią modłę nadal przesiąknięty jest zgrzebnym posmakiem. Chłopak z Podlasia, który tak bardzo chciał spełniać marzenia i śpiewać, by ludziom było weselej, jest dojrzałym facetem o zmęczonej twarzy, z trudem usiłującym ukryć wypalenie za wymuszonym uśmiechem i alkoholowymi imprezami po koncertach. Estrada go połknęła i sukcesywnie przeżuwa. Jego rodzina – ta, na której założenie kiedyś tak się cieszył – w zasadzie funkcjonuje bez niego, bo Zenek oczywiście ciągle w trasie. Jak można się domyślić, potrzebnych będzie kilka porządnych kopniaków od życia, aby nasz bohater poukładał sobie na nowo swoje priorytety i jako człowiek spełniony mógł wkroczyć w teraźniejszość. Niby to takie przewidywalne, wątek zniknięcia syna jest wręcz lekko dziwny, ale niezależnie od tego, co będą wam wmawiali ci wszyscy rozmiłowani w depresyjnych historiach „prawdziwi artyści”, krytycy i studenci filmoznawstwa, najmilej ogląda się te filmy, w których protagonistom coś się udaje. Nawet jeśli od samego początku wiemy, że wszystko skończy się happy endem.
Mimo dość „poszarpanej” linii fabularnej, można znaleźć w Zenku ciekawe pomysły realizacyjne. Spodobał mi się sposób, w jaki sekwencje „reportażowe” przechodzą w retrospekcje. Jakaś postać mówi, chodząc po sklepie albo nieczynnej już knajpie. Kamera się oddala albo odjeżdża gdzieś w bok i cyk, płynnie przechodzimy do sceny z przeszłości toczącej się w tym samym miejscu. Zawsze to coś oryginalniejszego od konwencjonalnego montażu. Sympatycznym pomysłem jest też scena finałowa, radośnie burząca czwartą ścianę. Pozwolę sobie nie opisywać szczegółów, by nie zepsuć wam potencjalnej zabawy.
W ogóle wizualnie film trzyma solidny poziom. Nie mam zarzutów wobec zdjęć, spora część scen „koncertowych” ma apetyczną paletę barw. Bardzo ładnie wyglądają podlaskie plenery wykorzystane w pierwszej połowie opowieści. Podobać się może również ścieżka dźwiękowa, paradoksalnie niemal pozbawiona discopolowych brzmień. Muzyka Daniela Blooma przypomina raczej retrowave, zwłaszcza w „pościgowej” scenie akcji w drugiej połowie filmu. Do tego w części toczącej się w latach 80. przewija się spora liczba ówczesnych polskich i światowych przebojów – głównie w formie nieporadnych coverów wykonywanych przez bohaterów. Z oczywistych względów nie są one żadnym mistrzostwem, ale dobrze komponują się z fabułą. Szczególnie udanym pomysłem jest wykorzystanie piosenki The NeverEnding Story Limahla, powracającej jak bumerang w kluczowych momentach akcji.
Pewne kontrowersje wzbudził fakt, że w roli tytułowej obsadzono dwóch aktorów – jako młodego oraz dojrzałego Zenka – podczas gdy pozostałych ważnych bohaterów odtwarzają na wszystkich planach czasowych te same osoby, odpowiednio ucharakteryzowane. Można oczywiście polemizować z tym wyborem, ale w kontekście fabuły okazuje się, że za takim podziałem przemawia kilka argumentów. Chociażby skrajne różnice charakterologiczne obu wcieleń piosenkarza.
Jakub Zając w roli młodszej wersji Martyniuka jest po prostu świetny. Wyważony, nieprzerysowany, choć praktycznie przez cały czas posługuje się dość charakterystycznym głosem zbliżonym do tembru protoplasty. Z naturalnym wdziękiem potrafi zaskarbić sobie sympatię widza już od pierwszych scen, choć od samego początku pokazuje się, że jego bohater aniołkiem nie jest. Z kolei z grającym starszego Zenka Krzysztofem Czeczotem mam pewien zgryz. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że jego obecność w obsadzie to pewien przejaw tendencji, którą moi znajomi nazywają „naplakatyzmem” – czyli obsadzania niekoniecznie pasujących do roli, ale rozpoznawalnych aktorów, żeby ludzie dla nich poszli do kin na film. W tym konkretnym przypadku znana twarz stała się lekkim przekleństwem, bo tutaj bohater wzorowany jest na postaci żyjącej i wciąż obecnej w show-businessie. Sporo osób uznawało, że Czeczot nazbyt karykaturalnie odtworzył charakterystyczne cechy Martyniuka. Ja po obejrzeniu, w kontekście całego filmu, uznałabym jego występ za jedynie lekko przerysowany. Poza tym trzeba oddać honor aktorowi, że kilka poważniejszych scen odegrał naprawdę dobrze – zwłaszcza tę, w której (dotychczas raczej spokojny) Zenek z racji okoliczności gwałtownie wybucha złością.
Wśród aktorów drugoplanowych też są nazwiska zasługujące na wyróżnienie. Jan Frycz – człowiek, który może grać w dosłownie wszystkim i zawsze wyjdzie z tego obronną ręką – sprawdził się jako teść Martyniuka, niezbyt przychylny zięciowi. Prawdziwym zaskoczeniem była dla mnie Magdalena Berus. Mając w pamięci jej występy w „arcydziełach” pokroju Szatan kazał tańczyć, nie spodziewałam się po niej niczego dobrego. Jednak w roli Cyganki Sylwii, młodzieńczej miłości Zenka, wypadła zaskakująco dobrze, czyniąc tę bohaterkę dużo ciekawszą od jego drugiej oblubienicy i późniejszej żony zarazem.
Początkowo planowałam dać Zenkowi ocenę 6/10, ale przetrawiwszy nieco ten seans, zdecydowałam się na notę o oczko wyższą. Częściowo z przekory. Chyba nic mnie bardziej nie irytuje, niż ludzie i środowiska uzurpujące sobie prawo do decydowania, co może podobać się innym, a co nie. W dodatku najczęściej bezpodstawnie. Poza tym, mimo swoich wszystkich wad i niedoróbek, ten film oglądało mi się niezobowiązująco dobrze. Ciekawym zbiegiem okoliczności jednego wieczoru zobaczyłam na antenie telewizyjnej Jedynki dwa tytuły biograficzne: Zenka, a wcześniej kolejny odcinek serialu Osiecka. Piąty epizod chwalonej i wręcz modnej produkcji o wielbionej przez inteligentów autorce tekstów, podobnie jak poprzednie cztery, dosłownie zmęczyłam, kończąc seans z bólem głowy. Z kolei ten banalny obraz o discopolowym grajku, tak krytykowany i wyszydzany, nie tylko oglądało się jak po maśle, ale też ze sporą porcją uciechy. W sumie czy właśnie nie o to głównie chodzi w kinie? O rozrywkę? Dość często zapominamy o tym, że film pierwotnie powstał jako coś w rodzaju zabawki, cyrkowej sztuczki. Zenek świetnie się sprawdza jako porządnie wykonany popcorniak z ambicjami, którym można umilić sobie kiepski wieczór – tego temu filmowi odmówić absolutnie nie można.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Zenek
Data premiery: 14.02.2020
Typ: film
Gatunek: biograficzny
Reżyseria: Jan Hryniak
Scenariusz: Marta Hryniak
Obsada: Jakub Zając, Krzysztof Czeczot, Klara Bielawka, Magdalena Berus, Karol Dziuba, Jędrzej Bigosiński, Jan Frycz i inni.
Film, w którym jedyny ciekawy wątek został wymyślony XD Nie polecam, chyba że ktoś lubi po prostu patrzeć na ekran bez zaciekawienia, bez emocji i w sumie bez sensu.
Nie lubie polskich produkcji , jakos mnie nie przekonuja ale ten film byl calkiem spoko
Zenek kozak!
Dopiero teraz oglądałem super!
Naprawdę świetne kino. Mogę polecić bo historia jest na faktach. Tym bardziej, że już na CDA jest dostępny ten film.
Nie ma szału, ale w sumie kto by się spodziewał .. 😀
Film nie najgorszy, w Polsce umie się robić dużo gorsze 😀
Bez tragedii, widziałem gorsze materiały 😉
Dla mnie mocno średni
Nie ma lipy, widziałem gorsze filmy 😉
Jak na polski film nie jest najgorzej według mnie, jeśli macie wolny wieczór można obejrzeć, oglądałem gorsze produkcje.
Nie no ten film jest naprawdę średni…
Zenek – film, który okazał sie totalną klapą. 🙂
film nawet w porządku
Od niechcenia można obejrzeć ale szału nie robi, niestety to kolejny gniot jak inne ;/
Oglądałem i super film
Nawet w porządku film, zenek martyniuk to już narodowa marka 😀
Oglądałem film na CDA i tak średnio polecam. Jest dużo lepszych filmów, które można obejrzeć online
Mi się w sumie podobał 🙂
Jak dla mnie film 5/10.
Dzięki za recenzje, pozdrawiam.
Mimo, że nie lubię polskich produkcji ten film wypada bardzo pozytywnie. 🙂
A moim zdaniem super film!
Moim zdaniem twój recenzja filmu jest zbyt surowa
boże jak ja nie lubię zenka…
Ten Zenek mimo upływu czasu wciąż posiada miano dość kiepskiego, nic się nie zmieniło.
Bardzo ciekawy film jak na te lata.
Film słaby w stylu Zenka