Po sukcesie X-men: Przeszłość, która nadejdzie nadszedł czas na odsłonę kolejnego filmu z tego marvelowskiego uniwersum – przed nami X-men: Apocalypse. Kolejny film o tym, jak to osoby dysponujące nadprzyrodzonymi mocami piorą się wzajemnie, zamiast stanąć po tej samej stronie barykady – konflikt pomiędzy mutantami nie jest jednak niczym nowym. Nikogo nie dziwi to, że różnią się oni między sobą nie tylko mocami, ale również sposobem postrzegania świata – jedni chcą się z ludźmi asymilować i żyć normalnie, pomimo dysponowania niewytłumaczalnymi przez naukę umiejętnościami, a inni zaś zapominają o tym, że z wielką mocą wiąże się równie wielka odpowiedzialność i najchętniej rządziliby całym światem, rozstawiając zwykłych ludzi po kątach lub odpłacając im za lata dyskryminacji doświadczonej z ich rąk. Co najdziwniejsze, przez pewien czas panuje jednak spokój – Magneto zaszył się gdzieś i nie wychyla nosa z kryjówki, nikt nic nie mąci, nie niszczy, nie dokonuje zamachów. Istna sielanka…
…do czasu. Nic nie może przecież wiecznie trwać i kiedyś musi pojawić się ktoś, kto zburzy ten ład i harmonię. Traf chciał, że ten ktoś istniał od samego zarania dziejów, był jednak przez kilka tysięcy lat… niedysponowany. Apocalypse – pierwszy i najsilniejszy mutant, który już w otwierającej film scenie jest nam przedstawiony jako ktoś czczony niczym bóstwo, będący od nieśmiertelności ledwie o malutki kroczek. Posiadł zdolności wielu mutantów, przenosząc swoją jaźń w ich ciała, jednocześnie przedłużając też swoje życie. Znajdują się jednak ludzie, którym nie podobają się rządy jego i czworga jego przybocznych – na skutek spisku ojciec wszystkich mutantów zostaje pogrzebany pod zwałami pustynnego piasku. Niestety – żywcem. Co oczywiście musi skończyć się jego przebudzeniem i postanowieniem, że zrobi coś, czego nie zdąłał zrobić wcześniej – zapanuje nad światem. Z nową czwórką pomocników.
Podczas, gdy szkoła profesora Xaviera rozwija się, biorąc pod swoje skrzydła kolejnych młodych ludzi obdarzonych szczególnymi zdolnościami, gdzieś daleko od tego bezpiecznego schronienia, Apocalypse rozpoczyna szukanie godnych służenia mu mutantów. Znajduje ich nad wyraz szybko i sprawnie, nawet przy tym szczególnie nie wybrzydza, zadowalając się tymi, których znalazł na samym początku – mamy więc: spotkaną zaraz po wyjściu spod ziemi Storm, zdolną do wytworzenia psionicznego ostrza Psylocke, liżącego rany Angela, który poniżenie i ból po przegranej walce postanawia wyleczyć alkoholem, wlewając go w siebie z zapałem godnym lepszej sprawy, no i mamy… Magneto.
Grany przez Fassbendera Magneto jest na tyle wdzięcznym tematem, że niepoświęcenie mu osobnego akapitu byłoby marnotrawstwem tego, co sceny z nim wnoszą do filmu. Z tą postacią wiąże się bowiem przedstawiony w filmie polski akcent – Magneto ukrywa się właśnie w granicach naszego kraju, konkretnie w Pruszkowie. Przyjmuje imię Henryk i pracując jako zwykły robotnik w hucie, nie rzuca się w oczy, zakłada rodzinę i stara się żyć normalnie. Nikt go nie rozpoznaje aż do momentu, gdy ratuje życie jednego z robotników, korzystając przy tym ze swoich mocy. Zdaje się to być doskonałym przykładem tego, że dobrym być nie popłaca, przez to bowiem rozsypuje się jego życie, a misternie budowana normalność rozpada się jak domek z kart. Ktoś uprzejmie doniósł, więc polska milicja postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i rozprawić się ze złoczyńcą sprawdzonymi metodami. Zabierają ze sobą łuki… co z jednej strony jest logiczne, jeśli zdają sobie sprawę z tego, jakimi mocami włada Magneto, z tej drugiej zaś… wzbudziło na sali kinowej śmiech. Tak samo jak próby mówienia przez niepolskich aktorów po polsku; jak zaś wiadomo – nasz ojczysty język jest trudny nie tylko w pisowni, ale również w wymowie, co było słychać i co też budziło ogólną wesołość. Każdego, kto interesuje się nie tak odległą historią naszego kraju, zaciekawić też może fakt, że mieszkający w Polsce Magneto, w czasach Milicji Obywatelskiej i radosnego PRLu miał… paszport w szufladzie. Po incydencie w naszym kraju, Magneto dołącza do drużyny pierwszego mutanta.
Rozpoczyna się zatem realizacja planu zawładnięcia światem, w którym nieświadomie pomaga amerykańska armia, zbyt zaślepiona ponownym ujawnieniem się Magneta, by zauważyć, że to jednak grubsza sprawa i należy przewartościować priorytety. Zdarza się, nikt nie jest przecież idealny, a mylić się jest rzeczą ludzką – znany zaś z X-men: Przeszłość, która nadejdzie, pułkownik Stryker jest tylko człowiekiem. Wątek amerykańskiej armii został, jak dla mnie, w dużej mierze wprowadzony tylko po to, by na chwilę pokazać nam.. Wolverine’a. Tylko nie zrozumcie mnie źle, moja miłość do tej postaci się nie kończy, ile jednak razy można przerabiać temat próby stworzenia z niego broni. To staje się już w pewien sposób nudne i oklepane, twórcy jednak nie potrafią odejść od pokazywania nam motywu, który znają już chyba wszyscy fani cyklu. Spotkanie Wolverine’a z młodziutką Jean Grey uświadomiło mi jednak ile lat różnicy ich dzieli… a właściwie uwydatniło fakt, z którego zdawałam sobie sprawę wcześniej i co jest oczywiste, jeśli weźmie się pod uwagę, że Jean jest nastolatką, a nasz Logan walczył w II Wojnie Światowej już jako dorosły, całkiem wiekowy mutant.
Dużym plusem jest też pokolenie młodych mutantów, czy raczej aktorów, którzy się w nich wcielają, nadając im charakteru i życia. Jedni lepiej, inni gorzej. Nikogo nie dziwi to, że McAvoy w roli Xaviera, czy Lawrence jako Mystique grają na poziomie. Pojawiają się jednak i nowe postacie, a stare zostają rozwinięte. Ta pierwsza grupa ma w sobie Nightcrawlera, w którego wcielił się Kodi Smith-McPhee – postać zagrana jest świetnie, ma swój humor i swój charakter. Do drugiej grupy zaliczyć można Quicksilvera, który podbija serce sali kinowej jedną ze swoich scen i zdecydowanie zasługuje, by w tej odsłonie było go jeszcze więcej.
Po drugiej stronie barykady są jednak postacie, które nie zaskakują szczególnym rozbudowaniem, a na samym ich czele stoi główny antagonista – Apocalypse, który w swoim byciu złym jest mało wyrazisty, a „umrocznianie” mu głosu efektami dźwiękowymi nie pomogło. Muszę tutaj też zaliczyć, z bólem serca, Fassbendera, jako Magneto nie miał bowiem zbyt wielu scen, by się wykazać lub wypowiedzieć, a jeśli już jakąś kwestię dostawał, to sprowadzała się ona do prób przekonania Xaviera, że nie ma już w sobie dobra, które profesor w nim kiedyś widział. Wielka szkoda, bo marnowało to potencjał i postaci, i aktora.
Warto odwiedzić kino również dla efektów specjalnych, które na dużym ekranie wyglądają zawsze o niebo lepiej niż na małym. Nawet jeśli niekoniecznie scena, w której je zastosowano, ma sens. No i muzyka. To sprawia, że pójście do kina ma sens. Warto jednak dodać, że film zawiera kilka bardziej brutalnych scen, gdzie krwawe rozbryzgi malują się na ścianie w ciekawe wzory i plamią posadzkę (wciąż jednak wypływa w mniejszej ilości, niż sugerowałyby zadane rany). Sprawia to tylko tyle, że zastanawiam się, jak to się stało, że produkcja ta zachowała kategorię wiekową PG-13.
Nie zapominajmy też, że jest to film z uniwersum Marvela. Wiecie zaś po czym poznaje się w kinie tych, którzy są jego fanami? Nie wychodzą z filmów przed końcem napisów, pomimo stojącej przy wyjściu z sali obsługi, która najchętniej zaczęłaby już sprzątać przed kolejnym seansem. Nie dajcie wywrzeć na sobie presji, naprawdę – i tym razem warto zostać do samiutkiego końca.
Ocena: 5,5/10
Plusy:
+ młode pokolenia aktorów
+ Quicksilver wraz z psem
+ Nightclaver i Jean Grey
+ efekty specjalne
+ muzyka
Minusy:
– słabo zarysowany główny antagonista
– zmarnowany potencjał Fassbendera (a zatem i Magneta)
– pojawienie się Wolverine’a
– kilka scen pozbawionych sensu
Autor: Idris