Będąc fanem muzyki lat 80., trudno nie być jednocześnie miłośnikiem zespołu Queen. Ba, w ogóle niełatwo nie darzyć brytyjskiego zespołu sympatią i szacunkiem. Jego wpływ na historię muzyki popularnej nie budzi wątpliwości, a największe przeboje nucą kolejne pokolenia słuchaczy. Na ten długofalowy sukces złożyli się wszyscy członkowie grupy, ale nie da się ukryć, że z Queen najbardziej kojarzony jest Freddie Mercury – charyzmatyczny wokalista i autor piosenek. Jego malowniczy życiorys wydawał się chyba od początku idealnym materiałem na film: ekscentryczny, nieco szokujący jak na tamte czasy wizerunek sceniczny, rozbuchany styl życia będący źródłem plotek, wywołana nieuleczalną wówczas chorobą przedwczesna śmierć… Mimo to na pierwszą pełnoprawną próbę stworzenia ekranowej biografii Mercury’ego musieliśmy czekać aż do początków XXI wieku – bo właśnie wtedy, w roku 2010, rozpoczęły się pierwsze przymiarki do realizacji Bohemian Rhapsody. Ostatecznie film pojawił się na ekranach kin osiem lat później.
Twórcy Bohemian Rhapsody w dwugodzinnej fabularnej pigułce próbowali zamknąć wydarzenia z 15 lat – od początków Queen aż po legendarny występ podczas koncertu charytatywnego Live Aid na londyńskim stadionie Wembley. Obserwujemy narodziny wielkich muzycznych hitów z repertuaru grupy, sukcesy i kryzysy zespołu… A przede wszystkim życie Freddiego Mercury’ego – urodzonego w Zanzibarze syna indyjskich zaratusztrian, chłopaka z nadliczbowymi siekaczami, który zaczynał od przerzucania walizek na lotnisku Heathrow, by potem nieustająco sięgać po więcej, niż oferowało mu życie. Mierzy się nie tylko z szeroko pojętym światem show-biznesu (nie zawsze gotowym na jego pomysły), ale również z własną seksualnością, mniej lub bardziej udanymi związkami czy rozdarciem pomiędzy prywatnym i scenicznym „ja”. Do tego coś niecoś o – czasem dość wyboistej – przyjaźni z pozostałymi chłopakami z Queen, odrobinę o relacji z rodzicami, a pod koniec niemało o śmiertelnej chorobie, która w nieunikniony sposób miała naznaczyć jego ostatnie lata.
Jasnym jest, że poświęcenie dostatecznej ilości czasu ekranowego wszystkim istotnym faktom z tak długiego okresu jak półtorej dekady było niewykonalne. Podobnie jak ustalenie jedynego słusznego zestawu rzeczy ważnych w historii Queen i Mercury’ego. Dlatego z góry było wiadomo, że w tej kwestii nie sposób będzie dogodzić wszystkim widzom. Dla jednych za mało będzie w tym wszystkim Freddiego jako artysty, dla drugich – Freddiego jako człowieka. Inni uznają, że twórcy próbują złapać zbyt wiele srok za ogon i w efekcie zbyt powierzchownie podchodzą do podjętych wątków. Ja osobiście uważam, że mimo typowego dla wielu filmów poczucia „zagęszczenia” udało się znaleźć coś w rodzaju złotego środka. Oczywiście na tyle, na ile pozwalały ograniczenia czasowe. Z kolei muzyczni puryści rwali włosy z głowy nad odstępstwami od faktów historycznych, jakie oczywiście pojawiły się w fabule. Pytanie tylko, czy było nad czym. Wszak mamy tu do czynienia z filmem fabularnym, który rządzi się swoimi zasadami, a jego twórcy jak najbardziej mają prawo do modyfikowania chronologii czy przebiegu autentycznych zdarzeń. Oczywiście o ile ma to jakikolwiek artystyczny sens – a uwierzcie mi, że w Bohemian Rhapsody ma. Chociażby dlatego, że twórcy przede wszystkim musieli zbudować charakter protagonisty zgodnie z filmowymi regułami. Stąd formowanie się zespołu na ekranie jest o wiele prostsze, niż było w rzeczywistości; pomija się istnienie solowych projektów członków Queen sprzed płyty Mr. Bad Guy, żeby nakreślić symboliczną chwilę kryzysu tak w życiu prywatnym Freddiego, jak i zawodowym; wreszcie moment, w którym Mercury dowiaduje się o swojej chorobie, a następnie informuje o niej kolegów z kapeli, w ekranowej historii następuje o ładnych kilka lat wcześniej niż w rzeczywistości, by zwyczajnie dodać całości dramaturgii – bo cóż mogłoby lepiej podkręcić emocje niż splecenie ze sobą tragedii zarażenia wirusem HIV z perspektywą zagrania największego koncertu w historii zespołu? Ekranowe fabuły mają to do siebie, że bez odpowiednio rozmieszczonych punktów zwrotnych, budowania napięcia czy scen akcji wypadałyby zwyczajnie blado, niezależnie od materiału źródłowego. Jeżeli komuś zależy na stuprocentowej wierności wszystkim faktom, zawsze może sięgnąć po któryś z filmów dokumentalnych poświęconych tak całemu Queen, jak i samemu Freddiemu. Jest ich naprawdę sporo.
Mam jednak wrażenie, że dla części odbiorców krytycznie podchodzących do tego filmu największym problemem było nie pominięcie czy zmiana pewnych wydarzeń historycznych, a odstępstwo od pokutującego wizerunku Mercury’ego jako gejowskiego demona szalejącego podczas pełnych narkotyków imprez. Wiem, że niektórym marzyły się obrazki takie jak, cytując jeden z internetowych komentarzy, Freddie wciągający kokainę z czarki stojącej na głowie karła. Nawet jeśli podobne sytuacje rzeczywiście się wydarzyły, to niekoniecznie potrzebne jest pokazywanie ich na ekranie. W ostatnich latach panuje coś w rodzaju mody na biografie – czy to filmowe, czy książkowe – zmieniające się momentami w festiwal prania prywatnych brudów głównego bohatera. Im bardziej „nieładnie” i „dekonstrukcyjnie”, tym lepiej. A niech jeszcze nasz protagonista okaże się nie być heteroseksualny, to wtedy na dokładkę należy okręcić całą fabułę wokół tego faktu, jak gdyby odmienna orientacja była jakimś fetyszem. Tego wszystkiego w Bohemian Rhapsody zabrakło – i bardzo dobrze. Podobnie udaną decyzją było zakończenie opowieści na kilka lat przed śmiercią Mercury’ego i tym samym pominięcie najbardziej dramatycznego okresu jego życia, choć niektórzy mieli to twórcom za złe, widząc w tym kreowanie sztucznego happy endu. Ale może właśnie taki finał był najlepszy dla tej historii – pozostawienie Freddiego w momencie, gdy mimo świadomości wiszącego nad głową wyroku postanawia wycisnąć z życia, ile się jeszcze da. Zresztą zastanawiam się, czy aby na pewno publiczność pragnęłaby obecności różnych „kontrowersyjnych” czy brutalnych scenek. W zrealizowanym niedawno filmie Rocketman o innej brytyjskiej gwieździe muzyki, Eltonie Johnie, niemało miejsca poświęcono narkotykowym i seksualnym ekscesom artysty, jak również wynikającym z tego życiowym upadkom – póki co nie przełożyło to się na sukces produkcji.
Gdy odłoży się na bok analizowanie zgodności Bohemian Rhapsody z historią czy wyobrażeniami, dostrzeże się wiele walorów tej produkcji. Nie tylko obecność na ścieżce dźwiękowej wielu wspaniałych kawałków z repertuaru Queen, zestawionych we wcale nie takim oczywistym wyborze. Nie tylko dużą dozę humoru, przede wszystkim pod postacią cierpkich kwestii czy scenek sytuacyjnych. To również wiele niuansów i niuansików, czy to wplecionych w fabułę lub dialogi, czy nawet przemyconych pod postacią rekwizytów i scenografii. Grzechem byłoby nawet próbować je tu streszczać – najlepiej samemu najpierw obejrzeć film, a po seansie zajrzeć chociażby do sekcji ciekawostek na profilu Bohemian Rhapsody w serwisie IMDb. Ogromne wrażenie robi też pieczołowitość, z jaką odtworzono różne znane występy zespołu. Czy to udział w telewizyjnym programie Top of the Pops, czy teledysk do utworu I Want To Break Free. Nie wspominając o finałowej scenie podczas Live Aid, wymagającej zrekonstruowania za pomocą scenografii i efektów komputerowych stadionu Wembley Anno Domini 1984, jako że został przebudowany nie do poznania. Ale to wszystko nie stanowi tylko robienia w sumie nikomu niepotrzebnej kopii na potrzeby tła czy zapychania czasu ekranowego pomiędzy kolejnymi ważnymi punktami fabuły. Dokładność nie jest tu równoznaczna z bezrefleksyjnym duplikowaniem. To bardziej twórcza interpretacja, nierozerwalnie łącząca się z budowaniem świata przedstawionego wokół głównego bohatera i jego perspektywy.
Co do jednego chyba wszyscy są zgodni. Powierzenie roli Mercury’ego Ramiemu Malekowi było strzałem w dziesiątkę. Nie mam sumienia użyć sformułowania, że on zagrał Freddiego, bo już od pierwszych minut filmu ma się poczucie, że on po prostu nim jest. Znakomicie odnajduje się zarówno wtedy, kiedy na pierwszy plan wybija się rozbuchana artystyczna osobowość bohatera, jak i wtedy, gdy akcent przesuwa się na jego niepewność i swoistą nieporadność życiową. Nie sposób przyłapać Maleka na choć jednym fałszu. Nawet w scenach, które w teorii mogłyby niebezpiecznie ocierać się o nadmierną egzaltację, aktor zdaje się intuicyjnie wyczuwać granicę, której przekroczenie skutkowałoby pretensjonalnością i brakiem wiarygodności. Rami Malek jako Freddie Mercury to występ zdecydowanie wart Oscara i w tej kwestii chyba nikt nie miał żadnych wątpliwości już od dnia premiery. Poza tym oglądanie go na ekranie sprawia najzwyczajniejszą w świecie przyjemność, bo ma w sobie to coś, co powoduje, że nie można oderwać się od ekranu.
Należy jednak oddać honor również pozostałym aktorom wcielającym się w postaci członków Queen. Młodziutki Ben Hardy sympatycznie, choć bardzo na swój sposób, oddaje pokręcony chłopięcy wdzięk perkusisty Rogera Taylora. Joe Mazzello, który kiedyś był małym Timem z kultowego Parku Jurajskiego, tutaj został basistą Johnem Deaconem, drużynową cichą wodą, któremu jednak potrafił nadać trochę „pazura”. Jednak chyba największe emocje – zaraz po Maleku, oczywiście – wzbudził grający gitarzystę Briana Maya Gwilym Lee, który już od najwcześniejszego zwiastuna zachwycił wielu ogromnym podobieństwem do pierwowzoru. Bynajmniej nie będącym kwestią charakteryzacji, a przynajmniej nie wyłącznie: on po prostu brzmiał i zachowywał się jak May. Nie inaczej jest w samym filmie. Poza tym w trakcie seansu męczyło mnie mocno poczucie, że – parafrazując tytuł popularnego programu – ta twarz brzmi znajomo i wcale nie chodzi tu o gitarzystę Queen. Szybka konsultacja z wujkiem Google uświadomiła mi, że ekranowy Brian to przecież Charlie Nelson z lubianego przeze mnie serialu Morderstwa w Midsomer. No proszę! Ponadto cała czwórka – Malek, Hardy, Mazzello i Lee – doskonale się zgrała podczas pracy nad filmem, co daje wymierne efekty na ekranie. Młodzi aktorzy ewidentnie czuli się dobrze w swoim towarzystwie. To, co znamy z historii zespołu, i to, co pada z ust bohaterów – że Queen był jak rodzina – zostaje przez obsadę zdecydowanie uwiarygodnione.
Ponadto na honorową wzmiankę zasłużyli: kompletnie nierozpoznawalny Mike Myers, którego obecność w filmie jest jednym wielkim odniesieniem do jego roli w Świecie Wayne’a, Aaron McCusker wcielający się bardzo subtelnie w postać Jima Huttona oraz Meneka Das i Ace Bhatti jako rodzice Freddiego – mimo niedużej ilości czasu ekranowego autentyczni i wyraziści, ale nie przerysowani.
Jeśli przymknąć oko na nieścisłości, można się na Bohemian Rhapsody autentycznie dobrze bawić. Zwłaszcza, że ten film spełnia dwie istotne funkcje: ludziom nieobeznanym w dziejach Queen nakreśla podstawy i zachęca do zgłębienia faktów, zaś fanom przypomina, za co pokochali tę kapelę i jej twórców. Śledzimy tu historię, która postacie znane nam głównie z głośnika i ekranu, bez mała wielkie – bo przecież bardzo istotne dla historii popkultury – czyni bardziej ludzkimi, a jednocześnie nie odmawia im ich wad i dziwactw, gdyż to one miały nieraz istotny wpływ na kształtowanie się ich zawodowych osobowości. A to wszystko z umiarem i przy dźwiękach jednych z najlepszych utworów muzycznych, jakie kiedykolwiek powstały. Jeżeli coś sprawiło, że jeszcze nie obejrzeliście Bohemian Rhapsody, prędko nadróbcie tę karygodną zaległość. Warto!
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Bohemian Rhapsody
Data premiery: 24.10.2018 (świat), 02.11.2018 (Polska)
Typ: film
Gatunek: biografia, dramat, muzyczny
Reżyseria: Bryan Singer, Dexter Fletcher
Scenariusz: Anthony McCarten
Obsada: Rami Malek, Gwilym Lee, Joe Mazzello, Ben Hardy, Lucy Boynton i inni.