SIEĆ NERDHEIM:

Superbohaterstwo na surowo. Recenzja filmu Black Adam

Jeśli miałbym jednym słowem opisać najnowszy superbohaterski kotlet od DC, to powiedziałbym: smuga. Po seansie było to jedyne, co mi zostało w głowie – ciąg efektów specjalnych i akcji zlewających się w rozmyte tło dla prężącego mięśnie Kamulca. Czy to wystarczy, by wysiedzieć w kinie?

O blockbusterach akcji z gwiazdami w typie Vina Diesela i Dwayne’a „Rock” Johnsona można powiedzieć wiele rzeczy, dla mnie są trochę jak wrestling, z którego ten drugi się wybił – głupiutkie, ale dziwnie zajmujące tymi swoimi przesadzonymi elementami i grubo ciosaną charyzmą gwiazd. Od Black Adama nie oczekiwałem niczego więcej, chociaż był moment, kiedy przez chwilę wierzyłem, że Warner Bros opowie nam o tej postaci coś ciekawego. Zabawne, prawda? Mamy jednak sprowadzenie tego gatunku kina akcji do jego najbardziej pierwotnych, surowych elementów. Najgorsze jednak, że tu i tam, jak przetrzeć te smugi od zalewu CGI, widzę interesujące elementy, które mogłyby należeć do lepszego filmu.

Patrząc na ekranizacje superbohaterów z ostatnich dwóch lat, Teth-Adam zalicza nie najgorszy debiut na dużym ekranie [źródło: imdb.com]

Tytułowy antybohater jest zwykle przeciwnikiem dla postaci kalibru Shazama i Supermana, mocarzem z czasów antycznych, któremu obca jest współczesna moralność. Pomysł na żywą skamielinę rodem z mitów, będącą niemal fuzją Gilgamesza i dzikiego Enkidu, ma coś w sobie. Potencjał postaci z rzadka błyska – niczym łysa glaca bohatera. W końcu motyw w bardziej heroicznej wersji sprawdził się w Wonder Woman. Teth-Adam (jak prawdziwie się nazywa, w tej roli oczywiście Dwayne Johnson) do tematu wnosi dodatkowo problem imperializmu i pokazuje perspektywę supsa, który nie jest ani obywatelem USA, ani sojusznikiem. A do tego klasyczny humor ze stoickim aktorem i postacią, która nie rozumie współczesności, niemalże bogiem dostojnie komentującym różne pierdoły z obecnego wieku. Osobiście kocham motyw postaci tak poważnej, że aż śmiesznej. Nie będę jednak tu więcej słodził, bo o ile te wszystkie tematy w Black Adamie , to już napisałem o nich więcej niż otrzymały czasu ekranowego.

Co jest jeszcze w tym filmie? Jest akcja. Dużo akcji i efektów specjalnych. Właściwie prócz początkowej narracji, te dwa elementy nie dają nam pauzy. Jeśli wcześniej porównałem filmy superbohaterskie do kotletów, to ten jest tak surowy, że daje mleko. Widowisko mknie bez przerwy i zastępuje inne rzeczy jak rozwój postaci, dialogi niebędące ekspozycją i większość fabuły. Mówię większość, bo jakaś tu bytuje (o dziwo te strzępki wymagały aż trzech scenarzystów). Pomijając rzeczy z akapitu wyżej, haniebnie jedynie muśnięte, mamy motyw zaklętej korony i potomka złego króla, który pragnie ją włożyć, by stać się demonem. Takim klasycznym wręcz diabłem z piekła, z pentagramem na piersi (a jeszcze bardziej klasycznie dla filmów z marki DC – komputerowo wygenerowaną, umięśnioną kukłą bez charakteru do nijakiego obijania w ostatnim akcie). Zobaczymy również Justice Society, czwórkę superbohaterów bez skaz moralnych, których także nie skażono więcej niż jednym wymiarem naraz (straszne zmarnowanie Pierce’a Brosnana jako Doctora Fate’a!). Są tak płascy, że równie dobrze mogą nie opuszczać plakatów.

Gdyby to była gra, to kazałbym jej zabierać ten filtr z powrotem do epoki PS3 [źródło imdb.com]

Nawet nie dostaliśmy żadnego wyjaśnienia, kim są Hawkman, Atom Smasher, Doctor Fate i Cyclone. No ale po co, skoro są wikipedie i influencerzy, którzy zaleją ciekawskiego widza informacjami z niegdyś mało znanego kącika nerdowskiego. Nie dajcie, komiksowi bogowie, że jeszcze odciągnęliby uwagę od gwiazdora. Ludziom od Warnera od dawna nie chce się już wysilać, byle gonić za Marvelowym trendem. W Black Adamie są oczywiście niezbędne mnogie odniesienia i smaczki dla fanów tego frankensteina zwanego DC Extended Universe (w tym scenka po napisach, która budzi trochę pytań, ale ma prostą odpowiedź – obaj aktorzy mają tego samego agenta). Z punktu widzenia komiksowego fana to czego mi zabrakło, to więcej połączenia z samym filmowym Shazamem, szczególnie że do roli potężnego czarodzieja powraca na krótką chwilę Djimon Hounsou.

Jaką w ogóle rolę ma pełnić heroiczny kwartet Justice Society, poza naparzaniem się z protagonistą? Rzekomego kompasu moralnego – wiecie, prawdziwi bohaterowie nie zabijają i takie tam. Nie dziwię się, że sięgnięto po nowe postacie, zamiast wrzucać tutaj znanych już bohaterów z kinowego DC. Superman i Batman mają już na koncie trochę trupów, nie mówiąc już o wyczynach Diany w czasie pierwszej wojny światowej. Całe przesłanie o „byciu prawdziwym bohaterem” w oparciu na jednym przykazaniu z glinianej tabliczki jest tym bardziej puste, gdy na filmach z tego samego uniwersum postacie z superbohaterskiego podium w ogóle takimi sprawami się nie przejmują.

Doctor Fate i Hawkman, połowa filmowego Justice Society – w dodatku ta połowa, która otrzymała szczyptę zmarnowanej charakteryzacji [źródło: imdb.com]

Ciekawiej wygląda relacja Teth-Adama z mieszkańcami miasta Kahndaq. Adrianna (Sarah Shahi) i Amon (Bodhi Sabongui) dodają bardzo potrzebnego elementu ludzkiego do tej dwugodzinnej rozpierduchy i reklamy Dwayne’a Johnsona. Są członkami ruchu oporu wobec okupujących sił, jak i komentarzem na temat roli kultury amerykańskiej w procesie globalizacyjnym. O, przepraszam, znowu się zapędziłem przed film, szybko wrzućmy bezmyślną akcję, aby widz nie myślał za długo! I nie zapomniał, kto tu jest protagonistą. Rockowi przyznam jednak (mimo przytyków), że niesie film na swoich wyrzeźbionych barkach i zdołał wyciągnąć ze mnie trochę śmiechu, w tym dobrym sensie. Więcej niż rozważań o problemie globalizacji dostaniemy Amona śmigającego na desce, jakby występował w serialu z lat 90., i nieporadnych okupantów, próbujących go schwytać. Do tego szczypta przekomarzania z Adamem i próby nauczenia go fajnych odzywek czy zmiany image… lecz to nadal nic, czego już by w gatunku nie było.

Akcja ma ciekawie wyreżyserowane momenty, ale nawet gdy w filmie nie macza palców Zack Snyder, to mamy wiadra slow motion. Może gdyby on reżyserował, to miałoby jakiś sens, ale Collet-Serra przejmował się głównie tym, by Black Adam wyglądał jakoś podobnie do stylu, w jakim utrzymano resztę komiksowych adaptacji DC. Więc jest „jakoś” – długie i powolne ujęcia, złoty poblask, brązowy filtr, wyprane kolory, a wszystko bez przemyślenia. I to przy tym, że i filmom Snydera spod tej komiksowej marki mogę czasem to samo zarzucić.

Mogę marudzić, że film sporo rzeczy marnuje… ale przyznaję, że akcję potrafi zrealizować jak należy – widowiskowo aż do przesady. [źródło: imdb.com]

Jest słabo, ale to przymiotnik dla filmów Warnera, który często przypinam, więc wypada doprecyzować: Black Adam nie sięga takiego dna jak pierwszy Suicide Squad, WW84 czy Batman vs. Superman albo Justice League. Ba, pewnie sporo osób będzie chciało się o to ze mną pokłócić, ale pod kątem prostej rozrywki bawiłem się nawet lepiej niż przy Eternals albo Doctor Strange w multiwersum obłędu. To wciąż jedynie „wzruszyłem ramionami”, zamiast „zgrzytałem zębami i skręcałem się w czasie oglądania”, ale widzę opcję, by obejrzeć ten film w gronie znajomych podczas przekąsek, bez specjalnego skupiania się na ukazywanej treści. Tylko nie wydawajcie na niego za dużo pieniędzy, lepiej faktycznie przegryźć coś porządnego.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł oryginału: Black Adam
Wydawca: Warner Bros. Pictures
Producent: New Line Cinema, DC Films
Reżyser: Jaume Collet-Serra
Scenarzysta: Adam Sztykiel, Rory Haines, Sohrab Noshirvani
Platforma: kino
Gatunek/typ: film akcji, superbohaterski
Data premiery: 21.10.2022
Obsada: Dwayne Johnson, Aldis Hodge

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Sebastian "Kerberos" Luc-Lepianka
Sebastian "Kerberos" Luc-Lepianka
Pod obliczami maski trifaccia kryje się student dziennikarstwa, dumny koci tata, a także pasjonat mitologii greckiej oraz wielu aspektów popkultury. Jak Cerber strzegę swojej kolekcji gier, książek, komiksów, figurek Transformersów i Power Rangers. Kiedy tylko jest szansa, oddaję się urban exploringowi z ekipą Pniak, po drodze próbując głaskać uliczne sierściuchy. Najczęściej gram z padem lub kostkami w garści. Piszę, słuchając muzyki ze starą duszą, a kawałek serca bije w Wenecji.
Jeśli miałbym jednym słowem opisać najnowszy superbohaterski kotlet od DC, to powiedziałbym: smuga. Po seansie było to jedyne, co mi zostało w głowie – ciąg efektów specjalnych i akcji zlewających się w rozmyte tło dla prężącego mięśnie Kamulca. Czy to wystarczy, by wysiedzieć w...Superbohaterstwo na surowo. Recenzja filmu Black Adam
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki