SIEĆ NERDHEIM:

Gra o tron – recenzja filmu Avengers: Wojna bez granic

Avengers: Wojna bez granic 1

Disney bez wątpienia wie, jak robić, żeby zarobić i dogodzić widzom. Jakby nie patrzeć, od kilku lat to właśnie produkowane przez tę wytwórnię filmy są jednymi z najbardziej oczekiwanych przez miłośników popkultury. Nie inaczej jest w roku 2018. To dziesięciolecie Marvel Cinematic Universe, a urodziny to świetna okazja do zaprezentowania filmu, którego wszyscy wyglądali. No, a przynajmniej pierwszej jego części. Czy Wojna bez granic jest tym, na co czekaliśmy przez dziesięć lat, czy może jednak czekamy na prawdziwy finał, przewidziany dopiero na następny rok?

Słowem wstępu: jeśli nie oglądaliście jeszcze Czarnej Pantery, to nic straconego, bo znajomość tego filmu nie jest wymagana. Trzeba jednak znać większość poprzednich części, bo Wojna bez granic, co zrozumiałe, zaczyna się od rozwinięcia wątków z nich. Już na samym początku Thanos dysponuje jednym Kamieniem Nieskończoności, a w prologu zdobywa drugi. Na szczęście dla Ziemian, otrzymują oni zawczasu informację o zbliżającym się zagrożeniu. Kilka zwrotów fabularnych później członkowie Avengers, Strażników Galaktyki i niezrzeszonych prowadzą już walkę w całym kosmosie.

Avengers: Wojna bez granic 2

Nie ukrywam, że miałem spore obawy odnośnie tego, jak scenarzystom uda się w dwuipółgodzinnym filmie upchnąć tyle postaci i czy któraś aby nie będzie przez to pokrzywdzona. Ku mojemu zaskoczeniu, rozwiązano to naprawdę sprawnie. Bohaterowie zostali podzieleni na kilka drużyn, które łączą ze sobą siły albo dzielą się i idą walczyć gdzie indziej. Sprawia to, że poszukiwania Thanosa, walka z nim i jego sługusami rozgrywa się w kilku miejscach, a Strażnicy Galaktyki mieszają się z Avengers w różnych konfiguracjach. Najważniejsze jednak, że całość jest spójna i logiczna. Nie licząc może jednego wątku, ale nie chcę wdawać się w szczegóły, żeby uniknąć spoilerów. W każdym razie, jest to wątek typowo filmowo-komiksowy – „w sumie to potencjalnie możemy pokrzyżować tym Thanosowi plany, ale nie zrobimy tego, bo film by był o dwie godziny krótszy”.

Chociaż mamy tutaj całą masę dobrze znanych bohaterów (poza Hawkeye’em), scenarzystom udało się upchnąć jeszcze nowe postacie (m.in. grany przez Petera Dinklage’a Eitri) i wątki. Każda postać dostaje przynajmniej przysłowiowe pięć minut, inne dostają tego czasu więcej. Dotyczy to przede wszystkim Thanosa i Gamory, jako jego córki. Dowiadujemy się w końcu, co sprawiło, że kosmiczny tyran chce zdobyć Kamienie Nieskończoności. Okazuje się, że to w gruncie rzeczy postać dość dramatyczna, której intencje są moralnie niejednoznaczne. Mam wrażenie, że ze względu na tę niejednoznaczność, część widzów może Thanosa polubić, tak jak polubiło Lokiego. Filmowe uniwersum Marvela w końcu doczekało się złoczyńcy z krwi i kości, a nie wprowadzanego na jeden raz sztampowego szwarccharakteru usuwanego w finale, żeby nigdy więcej nie wrócić.

Jakby tego było mało, scenarzyści dorzucili jeszcze finał będący właściwym zakończeniem tej odsłony zmagań Avengers, a nie urwanym w pewnym momencie chamskim „Przyjdź za rok, żeby zobaczyć, jak to się skończyło”. Jeśli więc chodzi o scenariusz, Christopherowi Markusowi i Stephenowi McFeely’emu udało się to, co wcześniej wydawało mi się niemal niemożliwe. Za to więc należą im się gratulacje, ale nie zmienia to faktu, że jedna rzecz wyszła im wyjątkowo słabo.

Uwaga. W tym akapicie co prawda nie zdradzam, kto zginął, ale co poniektórzy widzowie mogą się na jego podstawie domyślić. Tak więc: czytacie na własną odpowiedzialność.

Nie będzie chyba przesadnym spoilerem, jeżeli powiem, że w tym filmie postacie giną. I nie miejcie złudzeń – wskaźnik zgonów jest dość wysoki, a żaden bohater, nawet ulubieniec widzów, nie jest bezpieczny. Dużą wadą jest jednak to, że sporo postaci uśmiercono w taki sposób, że po seansie nawet się o tym nie pamięta. Kiedy rozmawialiśmy z Idris, próbując policzyć zgony, o śmierci jednej postaci, bardzo ważnej, przypomnieliśmy sobie dopiero po dłuższej chwili, bo całkowicie nam to umknęło. Bohaterowie, których uwielbiamy od lat, nie powinni znikać w taki sposób.

Avengers: Wojna bez granic 3

Z drugiej jednak strony, jest to tani chwyt mający zachęcić widzów do wybrania się na Avengers 4, gdzie część postaci prawdopodobnie w magiczny sposób powróci do życia. O tym, kto naprawdę zginął (albo zginie) przekonamy się dopiero za rok i dopiero wtedy te śmierci będą miały znaczenie. Tym niemniej, twórcom udało się chyba osiągnąć zamierzony efekt. Wychodząc z kina, mijałem grupkę około dwudziestoletnich dzierlatek, przytulających się, płaczących i powtarzających: „Nie wierzę, że go zabili”. Nie mamy do czynienia z paskudnym cliffhangerem, ale o to chyba właśnie chodziło. Żeby zachęcić potencjalnych niezdecydowanych do powrotu do kina w przyszłym roku w celu przekonania się, czy ta śmierć była permanentna. A jeśli postacie, które zginęły w taki mało atrakcyjny sposób, że nawet nie pamięta się o ich śmierci, nie zmartwychwstaną, fani mogą być nieźle wkurzeni.

O oprawie technicznej trudno powiedzieć jest coś odkrywczego, bo Disney przyzwyczaił nas już do wysokiej jakości. Wojna bez granic to przede wszystkim rozpierducha na kosmiczną skalę, w której chwile przestoju są rzadkie i krótkie. Sceny akcji, wybuchy, stworzone w pamięci komputerów miejscówki są na wysokim poziomie. Jest intensywnie, a muzyka Alana Silvestriego doskonale to wszystko uzupełnia. Chociaż całość utrzymana jest w dość poważnym tonie, nie zabrakło oczywiście humoru, który jednak – nie licząc jednej sceny – nie wpływa negatywnie na fatalistyczny całokształt. Wartością samą w sobie jest też nagromadzenie utalentowanych aktorów, którzy z oddaniem wcielili się w swoje postacie. Jeśli ktoś preferuje taką wersję, całość dopełnia naprawdę udany polski dubbing, w którym na szczególne uznanie zasługują Mariusz Bonaszewski jako Iron Man i Jan Frycz jako Thanos.

Avengers: Wojna bez granic to ponad wszelką wątpliwość film udany. Sprawdza się jako preludium do właściwego zwieńczenia tych dziesięciu lat, chociaż szkoda, że w końcówce zastosowano tani chwyt, żeby zachęcić widzów do powrotu do kina za rok. Kto jednak od dawna pochłania kolejne produkcje z Marvel Cinematic Universe, ten powinien być zadowolony. To wciąż wysoka jakość, do której przyzwyczaił nas Disney.

SZCZEGÓŁY:

Tytuł: Avengers: Wojna bez granic / Avengers: Infinity War
Data premiery: 23 kwietnia 2018
Reżyseria: Joe Russo, Anthony Russo
Scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
Typ: akcja, science-fiction
Obsada: Robert Downey Jr., Chris Hemsworth, Chris Evans, Scarlett Johansson, Benedict Cumberbatch, Tom Holland, Elizabeth Olsen, Sebastian Stan, Dave Bautista, Zoe Saldana, Josh Brolin, Chris Pratt

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Jacek „Pottero” Stankiewicz
Jacek „Pottero” Stankiewiczhttps://swiatthedas.wordpress.com/
Jak przystało na reprezentanta rocznika 1987, jestem zgrzybiałym dziadziusiem, który doskonale pamięta szczękopady, jakie wywoływały pierwsze kontakty z „Doomem”, a potem z „Quakiem” i „Unreal Tournament”. Zapalony gracz z ponaddwudziestopięcioletnim doświadczeniem, z uwielbieniem pochłaniający przede wszystkim gry akcji, shootery i niektóre RPG. Namiętny oglądacz filmów i seriali, miłośnik Tarantina, Moodyssona i Tromy, w wolnej chwili pochłaniacz książek i słuchowisk, interesujący się wszystkim, co wyda mu się warte uwagi. Dla rozrywki publikujący gdzie się da, w tym m.in. czy w czasopismach branżowych. Administrator Dragon Age Polskiej Wiki.
<p><strong>Plusy:</strong><br /> + świetna obsada<br /> + zręczne połączenie takiej ilości postaci i wątków<br /> + niejednoznaczny czarny charakter<br /> + warstwa techniczna<br /> + muzyka<br /> + udany polski dubbing</p> <strong>Minusy:</strong> <p>- tanie granie na emocjach w końcówce</p>Gra o tron – recenzja filmu Avengers: Wojna bez granic
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki