Przyznaję bez bicia, że do serialowej wersji kultowego Krzyku podchodziłem z mieszanymi uczuciami. Uwielbiam serię wyreżyserowaną przez Wesa Cravena, miałem jednak bardzo poważne obawy odnośnie tego, czy jej konwencję uda przenieść się na mały ekran. Pierwsza seria Krzyku okazała się niemałym zaskoczeniem, bo chociaż nie był to serial idealny, bardzo zręcznie wykorzystywał filmowe motywy, podchodził z odpowiednim szacunkiem do filmowego pierwowzoru i – co najważniejsze – trzymał w napięciu, sprawiając, że na następne odcinki czekało się z wypiekami na twarzy. Mając na uwadze to, jak nieznośne było czekanie przez tydzień na ciąg dalszy, za drugą serię zabrałem się dopiero po jej zakończeniu, żeby móc obejrzeć całość bez irytujących przerw. I powiem Wam: znów się udało, chociaż to już trochę nie to.
Jak to zwykle w przypadku tego typu produkcji bywa, po rozprawieniu się z psychopatycznym mordercą wszystko zaczyna powoli wracać do normy, aż tu nagle pojawia się pierwsza – czy może raczej: kolejna – ofiara i koszmar zaczyna się na nowo. Czy to naśladowca? a może tajemnicza „niespodzianka”, o której mówił pierwszy morderca przed śmiercią, w postaci – zdawałoby się – niezidentyfikowanego wspólnika? Jakkolwiek by nie było, liczba ofiar powoli (bardzo powoli) rośnie, a Lakewood i final girls znów zaczynają żyć w strachu przed szaleńcem w masce Brandona Jamesa.
Druga seria Krzyku odchodzi trochę od konstrukcji typowego slashera. Chociaż w obu seriach zginęło tyle samo osób, to jednak ze względu na inne rozłożenie akcentów ma się wrażenie, że w drugiej zabójca jest jakby trochę bardziej leniwy. Przez pierwszych osiem odcinków giną tylko trzy osoby, a licznik zgonów zaczyna przyspieszać dopiero w ostatnich czterech. Nowego zabójcę, zdaje się, bardziej od zabijania interesuje nękanie Emmy i Audrey oraz prowadzenie z nimi psychologicznej gry na wyniszczenie, stąd też więcej tutaj dramatu, co może nie spodobać się zatwardziałym fanom slasherów, liczących na liczne okrutne mordy. Nie zmienia to jednak faktu, że mimo wszystko serial nadal oglądałem z zapartym tchem, łykając po cztery odcinki dziennie. Z drugiej strony, stosunkowo szybko wytypowałem mordercę i zawiodłem się oglądając ostatni odcinek, który potwierdził, że miałem rację.
Formuła serialu pozwala na jedną bardzo ważną zmianę względem filmów: daje możliwość dobrego przedstawienia bohaterów, ich historii, motywacji itd. W trwającym około półtorej godziny filmie zadaniem cycatej blondynki czy głupkowatego mięśniaka jest po prostu zginąć w makabryczny sposób ku uciesze widza, dlatego scenarzyści rzadko kiedy silą się na jakieś głębsze przedstawienie ich sylwetek. Dla oglądającego są tylko „mięsem” na odstrzał, którego śmierć ma zaspokoić jego sadystyczne żądze. Dzięki serialowi bohaterów udaje się widzom dobrze zaprezentować, pozwolić zżyć się z nimi i sympatyzować im, przez co ich zmagania z zabójcą są dla widza bardziej ekscytujące, a możliwość zamordowania ich nie napawa optymizmem. Ponieważ część bohaterów znanych z pierwszej serii trafiła pod rzeźnicki nóż, w drugiej zaserwowano nam kilka nowych postaci uzupełniających „Szóstkę z Lakewood”. Szkoda jednak, że część z nich jest wyraźnie słabiej poprowadzona – ot, pojawiają się, są, a potem znikają na kilka odcinków, żeby wrócić, kiedy twórcom jest to najbardziej na rękę.
Pod względem technicznym druga seria pozostaje przyjemnie zrealizowanym serialem, z poprawnym aktorstwem, niezłą muzyką, dobrymi zdjęciami i scenografiami. Szkoda tylko, że jakby trochę mniej tutaj metażartów czy nawiązań do popkultury. Rzecz jasna te w dalszym ciągu występują, ale zrealizowane zostały nieporównywalnie gorzej niż w poprzedniej serii i czasami miałem wrażenie, że upychano je na siłę, bo produkcja sygnowana logo Krzyku powinna je zawierać. Co więcej, twórcy kilkakrotnie trochę pobłądzili, potykając się o własne sznurówki przy plątaniu intrygi. Przykładowo w jednym z odcinków bohaterowie idą Gdzieś, gdzie dowiadują się, że Ktoś coś Gdzie Indziej. Postanawiają odwiedzić Gdzie Indziej, gdzie akurat trwa zorganizowana przez zabójcę impreza. Tylko skąd zabójca wiedział, że bohaterowie akurat tego dnia odwiedzą Gdzie Indziej? Zabójca posiada też chyba szybkość godną Barry’ego Allena, [spoiler]bo w ciągu kilku chwil potrafi znokautować bohatera, zapakować go do samochodu, dźgnąć innego bohatera, a kilka sekund później pojawić się już bez przebrania. Albo finałowy odcinek – Emma dzwoni do osoby będącej zabójcą, która siedzi w zwykłym ubraniu w samochodzie. Sekundę po zakończeniu rozmowy osoba dzwoni już z numeru zabójcy, a kilka sekund później – już w pełnym „rynsztunku” psychopaty – atakuje Emmę[/spoiler]. Rzecz jasna są to rzeczy typowe dla tego typu produkcji, ale jeżeli są one w miarę sensownie poprowadzone, widz nie zwraca na nie uwagi. W drugiej serii Krzyku takie zgrzyty wyłapuje się jednak dość często, co odrobinę psuje zabawę – zakładając oczywiście, że poprawnie wytypowało się mordercę.
Druga seria Krzyku to typowa produkcja z rodzaju guilty pleasure. Oglądanie po raz kolejny tych samych bohaterów i tego samego miasta, postawionych w identycznej sytuacji, sprawia wrażenie trochę naciąganego déjà vu. Scenarzystom dość sprawnie udało się jednak raz jeszcze sprzedać tę samą historię, przez co serię obejrzałem w trzy dni, łykając po cztery odcinki dziennie. Seria, rzecz jasna, kończy się zapowiedzią ciągu dalszego, który nastąpić ma ponoć w formie specjalnego dwugodzinnego odcinka halloweenowego. Życzyłbym sobie, żeby stanowił on finał perypetii mieszkańców Lakewood, a showrunnerzy poszli w ślady twórców American Horror Story i ewentualną trzecią serię osadzili już w innym mieście, z nowymi bohaterami i zabójcą, bo nie wiem, czy oglądanie tego samego po raz trzeci będzie równie satysfakcjonujące.
Nasza ocena
Podsumowanie
Plusy
+ nieźle zrealizowany pod względem technicznym
+ nadal potrafi trzymać w napięciu
+ (jeszcze) wciąga
Minusy
– nowe postaci traktowane trochę po macoszemu
– głupotki typowe dla slasherów zbyt często są nazbyt zauważalne
– jeżeli to dla kogoś problem: większy nacisk położony na dramat
Muszę zacząć to oglądać. Koniecznie. 😀