Nadrabiając ubiegłoroczne zaległości filmowe, zabrałem się za Makbeta Justina Kurzela, o którym słyszałem wiele dobrego. Okazał się to być film znakomity pod względem estetycznym – ze świetnymi zdjęciami, montażem, efektami i udźwiękowieniem. Wizualnie jest do dzieło naprawdę magiczne, którego autorzy próbowali odświeżyć klasyczny dramat Shakespeare’a, odchodząc od teatralnego pierwowzoru i związanych z nim obostrzeniami, idąc bardziej w kierunku realizmu i filmowego efekciarstwa. Chociaż udało im się to wcale nieźle, wszystko jednak trafia szlag, kiedy bohaterowie zaczynają mówić, bo z ich ust wydobywa się oryginalny szesnastowieczny tekst, który psuje cały efekt. Nie da się zaprzeczyć, że Shakespeare wielkim pisarzem był, ale pod względem językowym jego twórczość nie przystaje już do dzisiejszych czasów – zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby scenarzyści wsadzili bohaterom w usta uwspółcześniony tekst. Zawiedziony trochę nie do końca udanym uwspółcześnieniem, postanowiłem stworzyć krótką listę najlepszych – moim zdaniem – „odświeżonych” ekranizacji klasycznych tekstów. Ostrzegam jednak, że jestem dziwny, więc moja lista może wydawać się cokolwiek niepoważna.
Odświeżanie klasyki to w zasadzie nic nowego, chociaż filmowcy podchodzą do tego na różne sposoby. Jedni idą po linii najmniejszego oporu, tworząc adaptację prymitywną i robioną na pół gwizdka, taką jak chociażby Romeo i Julia z Leonardem DiCaprio czy Macbeth z Samem Worthingtonem, będące klonami dramatów Shakespeare’a, których bohaterowie mówią tym samym szesnastowiecznym językiem, a jedynymi różnicami jest sceneria. Dobrym przykładem udanego uwspółcześnienia jest chociażby Ponyo Hayao Miyazakiego – chociaż nigdzie nie zostało to powiedziane wprost, na dobrą sprawę jest to uwspółcześniona i przeniesiona do Japonii wersja Małej syrenki Andersena, a mimo zupełnie innych realiów, film Miyazakiego bardzo obficie korzystał z baśniowego pierwowzoru. Podobnie było zresztą z Królem lwem, przy tworzeniu którego scenarzyści silnie insporwali się Hamletem. Innym dobrym przykładem jest Zakazana planeta z 1956 roku, z młodym wtedy jeszcze Lesliem Nielsenem. Film Freda M. Wilcoksa silnie inspirowany jest Burzą Williama Shakespeare’a, jego akcja zostaje jednak przeniesiona do XIII wieku na obcą planetę, a pojawiają się w nim roboty czy odniesienia do psychoanalizy. Z ciekawszych filmów można wymienić by jeszcze Łatwą dziewczynę z Emmą Stone, czerpiącą ze Szkarłatnej litery Nathaniela Hawthorne’a, która jest przy okazji jednym z tematów filmu, czy Szkołę uwodzenia, będącą uwspółcześnioną wersją Niebezpiecznych związków Pierre’a de Laclosa.
Filmów i seriali będących uwspółcześnionymi, odświeżonymi czy w jakiś znaczący sposób zmienionymi wersjami literatury jest sporo, poniżej przedstawię jednak tylko cztery, które moim zdaniem można stawiać za przykład tego, jak wziąć się za bary z literackim pierwowzorem i pozostać mu wiernym albo przerobić go w jakiś kreatywny sposób.
Wyróżnienie – Tron we krwi (Kumonosu-jō; 1957) na podst. Makbeta Williama Shakespeare’a
Arcydzieło Akiry Kurosawy załapało się w tym zestawieniu jedynie na wyróżnienie, ponieważ nie jest do końca uwspółcześnieniem, ale stanowi wybitny przykład na to, jak przenieść fabułę w zupełnie inne realia historyczne i kulturowe, pozostając utworem wiernym pierwowzorowi, a zarazem przystępnym dla odbiorców z innego kręgu kulturowego niż oryginał. Kurosawa, będący wielkim miłośnikiem twórczości dramaturga ze Stratford-upon-Avon, podjął się próby przeniesienia dramatu szekspirowskiego na grunt japoński – z jedenastowiecznej Szkocji do piętnastowiecznej Japonii. W warstwie fabularnej oba utwory są do siebie bardzo podobne, a biorąc pod uwagę fakt, że motyw losu jest w Japonii dość popularny, nie dziwi, że mistrz wybrał akurat ten dramat. W celu przybliżenia całości Japończykom sięgnął po elementy zakorzenione w ich kulturze, dzięki czemu całość stała się im bliższa. Ot, chociażby trzy wiedźmy zastąpione zostają przez mononoke, a Isuzu Yamada wcielająca się w Asaji, czyli japoński odpowiednik lady Makbet, ucharakteryzowana jest tak, że jej twarz przypomina maskę klasycznego japońskiego teatru nō. Co więcej, jej charakteryzacja mocno kojarzy się z maską uosabiającą w nō demona, co z jednej strony podkreśla demoniczny charakter postaci, która prowadzi swojego męża ku zgubie, a z drugiej wpisuje się w sposób, w jaki reżyser przedstawiał w swoich filmach kobiety. Reżyser uparł się, żeby film kręcić na zboczu góry Fuji, znanej z tego, że bardzo często panuje tam mgła, która świetnie wkomponowała się w ten czarno-biały film, w połączeniu z upiornymi dźwiękami, inspirowanymi – a jakże – teatrem nō, tworząc naprawdę znakomitą i gęstą atmosferę. Na uznanie zasługuje tutaj przede wszystkim Toshirō Mifune, który idealnie wcielił się w postać popadającą w obłęd. W niektórych scenach spora w tym zasługa Kurosawy, który na przykład w finałowej scenie, przedstawiającej śmierć głównego bohatera, kazał strzelać w Mifunego prawdziwymi strzałami, żeby na jego twarzy malowało się odpowiednio realistyczne przerażenie. Chociaż nie jest to jedyny film Kurosawy inspirowany twórczością zachodnich pisarzy, bo stworzył jeszcze Ran inspirowany Królem Learem czy Na dnie na motywach Idioty Dostojewskiego, to jednak Tron we krwi jest dla mnie znakomitym przykładem na tworzenie alternatywnych wersji dobrze znanych utworów.
Miejsce 3. – Tromeo i Julia (Tromeo & Juliet; 1996) na podst. Romea i Julii Williama Shakespeare’a
Jestem wielkim miłośnikiem kina klasy B, z nieukrywanym zachwytem pochłaniam produkcje o kondomach odgryzających prącia mężczyznom, psychopatycznych zabójcach w tandetnych maskach i temu podobne. Nie powinno więc dziwić, że na liście znalazła się produkcja wytwórni Troma, znanej z tego, że tworzy mistrzowskie gniotki. To nie jest poziom Uwego Bolla, nieposiadającego umiejętności reżyserskich i kręcącego chłam, a potem obrażającego się na krytyków i widzów. Ludzie z Tromy wiedzą, że są kiepskimi filmowcami, ale w tym właśnie tkwi ich urok. Kto przy zdrowych zmysłach stworzyłby takie filmy jak A Nymphoid Barbarian in Dinosaur Hell, Surf Nazis Must Die czy wydał na świat Toxic Avengera – zmutowanego superbohatera, który odkręca staruszkom słoiki, a sprawiedliwość wymierza mopem? w latach 90. Troma wzięła się za bary z Shakespeare’em i zrealizowała Tromea i Julię, czyli wersję dramatu, której akcja przeniesiona została z Werony do współczesnego Nowego Jorku. Narratorem jest zmarły niedawno Lemmy z Motörhead, Parys stał się Londonem, Merkucjo gejem czującym miętę do Romea… a wszystko to z nieznanymi szerszej widowni aktorami-amatorami, kiepskimi efektami specjalnymi i całą masą niesmacznych scen. To wszystko razem wzięte skutkuje świetną komedią, do której lubię wracać, kiedy mam chandrę, a przy okazji pokazuje, że Shakespeare’a nakręcić może każdy.
Miejsce 2. – Salò, czyli 120 dni sodomy (Salò o le 120 giornate di Sodoma; 1975) na podst. 120 sodomy, czyli szkoły libertynizmu Donatiena-Alphonse’a-François de Sade’a
Markiz de Sade tak bardzo opiewał w swoich utworach przemoc, że koniec końców od jego nazwiska wzięło się słowo „sadyzm”. Swego rodzaju magnum opus osiemnastowiecznego pisarza było Sto dwadzieścia dni sodomy, czyli szkoła libertynizmu, które napisał podczas uwięzienia w Bastylii. Sam de Sade uważał dzieło za zaginione, wypłynęło jednak ono w dziewiętnastym wieku. W latach 70. doczekało się adaptacji w reżyserii kontrowersyjnego włoskiego reżysera Piera Paola Pasoliniego, nauczyciela Bernarda Bertolucciego. Reżyser przeniósł akcję z siedemnastowiecznej francuskiej wsi do włoskiej republiki Salò okresu drugiej wojny światowej, zachowując jednak trzon fabuły, w którym czterej zwyrodnialcy oddają się przenajróżniejszym perwersjom z miejscową młodzieżą – gwałcąc ją, torturując, zmuszając do zjadania ekskrementów itd. Pasoliniemu, mimo zmiany realiów, udało się oddać ducha oryginalnej powieści, a przy okazji złożyć swego rodzaju hołd de Sade’owi. Trudno spodziewać się jednak czegoś innego po Pasolinim, który ponad trzydzieści razy stawał przed sądem za obrazoburstwo, a którego filmy wielokrotnie były cenzurowane i zakazywane. Jakkolwiek to brzmi, sam film nie mógł się doczekać się lepszej reklamy – na krótko przed jego premierą reżyser został zamordowany w okolicznościach, które do dzisiaj nie zostały do końca wyjaśnione. Nie dziwne, że mając u steru takiego skandalistę, film nastawiony jest bardziej na kontrowersje (do dziś potrafi budzić autentyczny niesmak i nadal jest zakazany w kilku krajach, więc nie polecam go wrażliwszym widzom) aniżeli na wartości artystyczne, ale jest to świetny przykład uwspółcześnienia klasycznego utworu przy jednoczesnym zachowaniu jego ducha, a nawet towarzyszącej mu otoczki.
Miejsce 1. – Sherlock (2010) na podst. twórczości Arthura Conana Doyle’a
Obecność tego serialu na liście nie powinna chyba dziwić, tak samo zresztą jak to, że uplasował się na pierwszym miejscu. Holmes jest najczęściej przenoszoną na ekran postacią książkową w historii – filmów lub seriali o słynnym detektywnie powstało jak do tej pory ponad dwieście. Początkowo ekranizowano materiały źródłowe Conana Doyle’a – a brali się za to Amerykanie, Brytyjczycy, Rosjanie, Niemcy i inne narody – ale ile można oglądać to samo? z czasem zaczęły powstawać autorskie przygody z udziałem Holmesa, ale w dalszej perspektywie doprowadziło to do utrwalenia pewnego wizerunku tej postaci – raczej spokojnego jegomościa w charakterystycznej myśliwskiej czapce lubiącego powtarzać Watsonowi, że „to elementarne” (co nigdy nie miało miejsca w książkach, czapeczki też nie było) – który następnie na potęgę powielali kolejni filmowcy. Doprowadziło to do pewnego zmęczenia materiału, tak więc bardzo spodobał mi się
Sherlock Holmes Guya Ritchiego, w którym przypomniano sobie o tym, że Holmes jest świetnym bokserem, wyolbrzymiono jego ekscentryzm i w efekcie stworzono świetne kino awanturnicze, „odkurzając” trochę tę mocno skostniałą już postać. To, co niedługo później zrobiło BBC, przeszło jednak moje najśmielsze oczekiwania, stacja zaoferowała bowiem serial, który może uchodzić za adaptację, a z drugiej jest autorską reimaginacją postaci. Chociaż scenarzyści czerpią z twórczości Conana Doyle’a, to często stanowi ona tylko inspirację, a w procesie twórczym łączą ze sobą kilka opowiadań czy powieści. No i nieźle pogrywają sobie z widzem, czego dobrym przykładem jest odcinek zatytułowany The Reichenbach Fall – miłośnicy Holmesa od razu skojarzą go z wodospadem Reichenbach, z którego spadł Holmes i poniósł śmierć, przynajmniej dopóki Conan Doyle – pod wpływem niezadowolonych fanów – nie przywrócił go do życia. W serialu Reichenbach staje się pseudonimem Holmesa nadanym mu przez prasę i koniec końców okazuje się, że odcinek nie nazywa się Wodospad Reichenbach, a Upadek Reichenbacha. Twórcy biorą tu więc z twórczości Conana Doyle’a co im się podoba i przerabiają to w taki sposób, że całość jest atrakcyjna dla nieznających przygód Holmesa, zaś do jego fanów co i rusz puszczają oczka. Podobnie jak Ritchie, wyolbrzymiają na potęgę ekscentryzm Holmesa, który w książkach co prawda był morfinistą i oryginałem grającym na skrzypcach nad ranem, ale w porównaniu z postacią wykreowaną przez Cumberbatcha książkowy pierwowzór jawi się niczym normalny i niegroźny człowiek. Ale między innymi w tym tkwi potęga tego serialu – otrzymujemy wyborne połączenie starego i nowego, czegoś, co – zdawałoby się – każdy doskonale zna, ale co jednak potrafi zaskoczyć na każdym kroku. To świetny przykład wielkiej miłości do pierwowzoru wymieszanej z własną autorską wizją, które idealnie ze sobą współgrają i tworzą świetną mieszankę wybuchową, zachwycającą zarówno „zielonych”, jak i wieloletnich fanów postaci.
Autor: Pottero