Jest tyle słów, które można powiedzieć o tym filmie. Mógłbym tutaj napisać o samolocie odbijającym się na tafli rozlanej wody. Zastanowić się, po co w tej produkcji tyle psów albo ostatecznie, w przypadku braku pomysłów, sklecić jakąś recenzję kilka miesięcy po premierze. Tyle że każdy, kto miał zobaczyć ten film, już dawno to zrobił. Ja też do tego ostatecznie „dorosłem” i nie wiem, czy też tak macie, ale czasami trafia się takie dzieło, które powoduje, że budzimy się o 3 w nocy, pytając siebie samych: „O co chodziło autorowi?”. Tak właśnie mam z Romą Alfonso Cuaróna. (Spojlery są nieuniknione, wybaczcie).
Roma oznacza przeżycie
Cuarón nie mógł przewidzieć przyszłości. Nikt nie spodziewał się, że ten mały film opublikowany na Netfliksie stanie się hitem, który zgarnie wszystkie oklaski i wszelkie nagrody. Choć może reżyser przewidział przyszłość? Bo jest w tym filmie dużo mety, tak mi się przynajmniej wydaje. Oglądając go, czułem, że cały czas chce mi powiedzieć coś ponad to, co widzę. A przecież to prosty film, można rzec błahy, z odciśniętym na sobie piętnem najlepszego dzieła 2018 r. I chyba w tym tkwi cała jego magia. Bo w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że to już nie film. To doznanie.
Myśl o tym dziele kiełkowała w głowie autora na długo przed wypuszczeniem Grawitacji. Na samym początku składała się z 3 rzeczy, które pozostały do końca i stały się filarami tego filmu. Przede wszystkim to miała być historia Cleo. Drugą rzeczą są wspomnienia i na sam koniec wszystko miało być nakręcone w czerni i bieli. Tak się stało i na tych dwóch kolorach chciałbym się chwilę zatrzymać. Bo, w odróżnieniu od Zimnej Wojny, to nie podróż w czasie. Sam Cuarón określa to jako „film z 1970 nakręcony w najbardziej współczesny sposób z możliwych”. W kinie czy na kanapie, jesteśmy tylko widzami. Oddzielonymi niewidzialną ścianą od wydarzeń, mamy tylko obserwować bez angażowania się w wydarzenia. To jak wspomnienia przy herbacie, czyste, pozbawione szumów i dokładnie takie, jak chce ich autor. Mimo że wiele osób pamięta miejsca, przeżycia albo sytuacje właśnie dzięki kolorom, to w filmie ich nie uświadczymy. Nie dlatego, że reżyser nie potrafił, Meksyk to świat przepełniony różnymi barwami, Cuarón chciał, byśmy się skupili właśnie na przeżyciach, byśmy zobaczyli to, co on widział te 48 lat temu.
Roma oznacza wspomnienie
Stworzenie dzieła, które będzie wspomnieniami 10-letniego chłopca, pokazanymi oczami 57-letniego mężczyzny, nie było proste. Dostajemy narrację, która na pierwszy rzut oka jest bardzo chaotyczna. Nie skaczemy z punktu A do B, lecz płyniemy wolno, przenosząc się z bohaterami w różne miejsca. Idealnie oddaje to scena, gdy ojciec rodziny wjeżdża za dużym samochodem w za małe patio i choć nie wnosi ona do samej fabuły wiele, to przygotowuje nas na to, co dopiero ma nadejść. Roma w pewien sposób zmusza nas do zaangażowania się w te długie ujęcia i wymuskane zdjęcia. Narracja nie porywa nas bezmyślnie z miejsca i nie ciągnie aż do momentu kulminacyjnego. Bo po scenie parkowania i czasu spędzonego z rodziną otrzymujemy obraz pożegnania się z ojcem, który opuszcza rodzinę może już na zawsze, ale w naszej pamięci utkwiły tylko walizki za duże na tym razem mały samochód i orkiestra idąca ulicą.
Te wszystkie ważne sceny budujące narrację są obecne w filmie, ale jesteśmy w stanie zarejestrować przede wszystkim tego gościa w stroju yeti czy glinianego ludzika leżącego w kałuży. Tak działa nasza pamięć. Bo pośród kolorów, zapachów i dźwięków są jeszcze te szczegóły, które nie pozwalają o sobie zapomnieć. Nasza pamięć staje się korytarzem, wypełnionym drzwiami. Otwarcie jednych zamyka nas w pętli. Trafiamy do miejsca z nieskończoną ilością korytarzy i drzwi. Cuarón zgubił się w tym wszystkim dla nas, byśmy nie czuli się zagubieni w jego filmie.
W jednym z wywiadów reżyser odniósł się do słów Jorge Luisa Borgesa, który opisywał pamięć jako galerię zniszczonych, nieprzejrzystych luster. Lecz Cuarón widzi to raczej jak pęknięcia w ścianie będące cierpieniem z przeszłości i żadna, nawet najgrubsza, warstwa farby nie jest w stanie tego zakryć. Wiele osób mówi, że Roma jest zbyt piękna. To przerost formy nad treścią, której autor zagubił się i w efekcie znudził widza. Tylko czy nie takie są właśnie nasze wspomnienia? Idealizujemy świat żyjący w naszej pamięci, by ostatecznie dotrzeć do cierpienia schowanego głęboko.
Tak samo w Romie, gdy biegniemy piękną ulicą wypełnioną światłami nocy, by zaraz zobaczyć męża, który zdradza rodzinę z kochanką. Oglądamy scenę ćwiczeń rządowej bojówki, a potem dowiadujemy się, że młody ojciec nie chce swojego dziecka i ucieka od życia, w które się wplątał. Wspólne wakacje, wypełnione pływaniem i jazdą samochodem, ostatecznie przeradzają się w rozmowę o rozpadzie małżeństwa. Jakże wymowne jest, że ojciec, zabierając półki na książki, zostawił to, co najważniejsze – książki. Bo oto Cuarón oddaje nam cząstkę siebie. Razem z nim docieramy do bólu, jakim jest dla dziecka rozpad rodziny, i widzimy te szczegóły, które on widział. Stół wypełniony jedzeniem, kelnerkę przeszkadzającą w ważnym momencie czy nawet pojedyncze obrazy na ścianie. Taka jest nasza pamięć. Piękna, ale chaotyczna, pełna szczegółów, ale skrywająca cały ból.
Roma oznacza samotność
Nie było by tego wszystkiego jednak, gdyby nie najważniejszy z filarów Romy. Ten, który dla Cuaróna był na pierwszym miejscu od początku. Cleo. Postać niańki, opartej w 90% na faktycznej postaci, która po dziś dzień jest częścią rodziny reżysera. To dla niej jest dedykacja na sam koniec i to jej tragedię obserwujemy. Tyle że to nie jest typowa postać hollywoodzkiego filmu. Cleo jest kimś innym. Dla jednych to bezwzględnie wykorzystywana służąca, niania, która jest bardziej matką niż ta rodzona, dla innych po prostu część rodziny. Cleo nie podejmuje sama żadnej decyzji na przełomie filmu. Przebywa drogę, która dla nas jest tylko pamięcią dziecka, którym się zajmuje. Zostaje przykuta do tych wspomnień i spokojnie oczekuje na kolejne wydarzenie.
Ludzie podejmują za nią decyzje i w pewnym momencie możemy odnieść wrażenie, że to nie jej wątek jest najważniejszy w filmie. Bo mamy tu przecież historię chłopaka, który tak bardzo nie chciał mieć dziecka, że ostatecznie nieświadomie je zabija. Przeżywamy razem z rodziną rozpad, przez który matka zapomina o tym, co dla niej najważniejsze – dzieciach. Jest nawet krótki wątek strajku studentów, krwawo stłumionego przez bojówkę rządową, pokazujący, jak burzliwe dla Meksyku były lata 70. Można by się oburzyć, że w czasach, gdy publika poszukuje silnych postaci kobiecych, otrzymujemy Cleo, która jest bezsilna w świecie wypełnionym mężczyznami. Nasuwa się więc pytanie: dlaczego tak jest?
Roma to film o rodzinie, w której na pierwszy rzut oka Cleo służy do prostego przynieś, wynieś, pozamiataj. I choć otrzymuje w zamian bardzo wiele miłości, to jest ona jednak chwilowa, w pewnym sensie pusta. Cleo jest zawsze trochę z boku rodziny, w kadrze oddzielona grubą linią, mimo że wyjeżdża z nimi na święta czy wakacje. Spędza wolny czas głównie ze swoimi pobratymcami. Jest obecna w najważniejszych dla rodziny momentach, ale głównie po to, by inni mogli na niej wyładować swoje złe emocje. Dostrzegamy, jak bardzo jest odczłowieczona w tym wszystkim. Przypomina trochę psy, których tak wiele w filmie. Gdy nadchodzi moment, że musi przyznać się przed pracodawcą do ciąży, widzimy, że tak naprawdę nie jest to najważniejszy temat. To tylko fakt, który się zdarzył. Kolejny problem, któremu rodzina jakoś musi zaradzić. Oczywiście Cleo zostaje zabrana do szpitala i otrzymuje potrzebną opiekę, jak pies, któremu trzeba pomóc, bo sam sobie nie poradzi. Jednak, gdy tylko nadarza się okazja, ten temat szybko przykrywa zdrada ojca rodziny i wiele ważniejszych spraw. Nawet utrata samego dziecka przechodzi bez większego echa, w ciszy.
Wszystko zmienia się w końcowych scenach, gdy Cleo ratuje dzieci przed utonięciem i wreszcie otrzymuje głos, który krzyczy, co tak naprawdę czuje i przeżywa w środku. Staje się na chwilę człowiekiem, faktycznym członkiem rodziny. Czekałem na to od szczególnej dla mnie sceny, w której mistrz Zovek pokazuje niesamowitą sztukę stania na jednej nodze. Nie wiem, czy tylko ja to zauważyłem, ale jeśli przyjrzymy się dobrze, to prócz niego ten trudny wyczyn powtarza tylko Cleo. Pośród tłumu stoi na jednej nodze, bo chyba jako jedyna nie oczekiwała niczego nadzwyczajnego. To jakby znak, że ma w sobie siłę, która w kulminacyjnym momencie się uwolni i wyrwie ją z tego marazmu.
Tyle że film nie kończy się żadnym happy endem. Po scenie na plaży wracamy jeszcze z rodziną do domu. Cleo, która chwilę temu wreszcie stała się kimś więcej, ponownie jest tylko przynieś, wynieś, pozamiataj. Droga, którą przebyła, doprowadziła ją do tego samego punktu, z którego kobieta zaczęła. I to chyba jest właśnie ta samotność. Roma to poniekąd film dla tych wszystkich, którzy tak jak Cleo nie mają własnego głosu. Odgrywają ciągle tę samą pętlę, przeżywają tragedię i nic się nie zmienia. I chyba dlatego właśnie Roma jest dostępna na Netfliksie, by złączyć tych wszystkich ludzi na całym świecie, którzy nie mogą powiedzieć, co czują. Tak jak Cleo, oglądają te wszystkie samoloty od dołu. Nie są w stanie uciec od życia, w którym egzystują. Roma jest tą szansą, okazją, by usłyszeć wszystkich tych ludzi, dać im tę możliwość. Bo jak powiedział sam Cuarón: „Życie to tylko wspólne doświadczenie samotności”.
Roma to po prostu miejsce
Możecie powiedzieć, że doszukuję się w tym dziele zbyt dużo. To prosty film o niani, a Roma to po prostu nazwa miasta, w którym dzieje się akcja. Może jest w tym racja, ale to pewien rodzaj przypadłości wyrobiony w grach. Bo dla mnie dzieło przestaje być już tylko rozrywką lub kulturową zapchaj dziurą. Każdy pies, samolot czy nawet kupa na patio, jest po coś. I właśnie dlatego powiedziałem, że widzę tu dużo mety. Bo z jednej strony to takie rzeczy pamięta dziecko, w stylu: „o, zobacz samolot” lub „jaki ładny piesek”. Tyle że Cuarón nie jest już 10-latkiem. Doświadczenie samotności, jaką czuł, słysząc, że ojciec odszedł od rodziny, pozostawiło trwały ślad w jego pamięci, jak te wszystkie rysy na samochodzie.
Jest coś takiego w Romie, że nie potrafię polecić tego filmu każdemu. Niektórzy, jak ja, będą nim kompletnie zachwyceni, a inni znudzą się po pierwszych dwóch scenach. Tyle że nie ma w tym nic złego. To film tak nietypowy, że można nie zauważyć nic z tego, o czym wspomniałem wyżej, i nadal wzruszyć się prostą historią kawałka życia. Za to doceniam każdy rodzaj sztuki, to od widza zależy, jak podejdzie do dzieła, co odczuje, na jakich szczegółach skupi swoją uwagę. To właśnie dla mnie znaczy Roma. Odbijające się echem w głowie pytanie: jak ja doświadczam swojej samotności?