Wspominałam o tym już w relacji z zeszłorocznych Dni Fantastyki, ale bez oporów powtórzę to jeszcze raz – bez wątpienia wrocławskie DFy są największą i najlepszą imprezą poświęconą fantastyce na całym Dolnym Śląsku. Już po raz trzynasty udało się zgromadzić rzesze fanów literatury, gier, filmów oraz świetnej zabawy, którzy w weekend, od 7 do 9 lipca, odwiedzili Centrum Kultury Zamek w Leśnicy. W ubiegłym roku DFy podbiły moje serce nie tylko uroczą lokalizacją i dobrą organizacją, ale też masą atrakcji – poczynając od ciekawych prelekcji, poprzez wszelkiej maści pokazy oraz warsztaty, po spotkania ze znanymi i lubianymi autorami. Czy w tym roku czar prysł, moja fascynacja rozwiała się jak mgła na wietrze, a ja przejrzałam na oczy? A może trzynasta odsłona konwentu okazała się pechowa? Nic bardziej mylnego – kolejna edycja wrocławskich Dni Fantastyki utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto było spakować się i wyruszyć w podróż do Leśnicy, by wziąć udział w tym wydarzeniu. Jeśli ciekawi was z jakimi wrażeniami i przemyśleniami wróciłam, to zapraszam was do dalszej lektury.
Złotą zasadą konwentów powinno być podejście, by nie zmieniać rzeczy, które się sprawdziły, bez wyrzutów sumienia jednak naprawiać to, co nie zdało egzaminu. Organizatorzy Dni Fantastyki w dużej mierze odkryli to prawidło, dzięki czemu i w tym roku mogę ich pochwalić za udostępnienie na stronie wydarzenia informacji o tym, jak dojechać z centrum Wrocławia do Leśnicy i nie zgubić się po drodze. Ponownie też obyło się bez większych kolejek przy odbiorze wejściówek – cztery kasy podzielone zostały tak, by w miarę sensownie rozłożyć siłę szturmu po akredytacje, w efekcie czego uniknięto sytuacji, w której przy jednym stanowisku tłoczyli się wszyscy uczestnicy niczym w pyrkonowym kolejkonie, a do drugiego okienka nie stała nawet jedna osoba. Odebranie wejściówki zajęło mi mniej niż pięć minut i odbyło się bez większych problemów. Było to tym prostsze, że każda kasa została opisana tak, że od razu było wiadomo gdzie odbierać wejściówki będąc twórcą programu, gdzie będąc wolontariuszem, a gdzie jeśli kupiło się bilet w internetowej przedsprzedaży. Można było płacić zarówno gotówką, jak i kartą, co ułatwiało życie tym, którzy powoli odzwyczajają się od noszenia ze sobą pieniędzy.
Podtrzymana została zasada, że cena trzydniowego karnetu nie zawiera w sobie opłaty za możliwość spania w szkole noclegowej, dzięki czemu nikt nie jest zmuszony do zapłacenia ukrytych kosztów noclegu, jeśli z niego nie korzysta. Jeśli jednak ktoś sobie życzył, istniała możliwość dokupienia karty noclegowej (za jedyne dziesięć złotych), która upoważniała do dwóch noclegów i sprawiała, że nie trzeba się było martwić rezerwowaniem pokoju na własną rękę. Należało tylko pamiętać, że liczba miejsc w szkole była ograniczona, a spanie na podłodze nie należy do najwygodniejszych doświadczeń, wymaga też taszczenia ze sobą kilku niezbędnych rzeczy, jak karimata czy śpiwór. Istniało też ryzyko, że w dniu konwentu zabraknie miejsc noclegowych, warto więc było pomyśleć o tym wcześniej i kupić bilet wraz z kartą za pośrednictwem Internetu. Jeśli obudziliśmy się dostatecznie szybko i dokonaliśmy zakupu w przedsprzedaży, zamkniętej 30 czerwca, to oszczędzaliśmy na wejściówce dziesięć złotych.
Sam trzydniowy karnet, bez zniżek i noclegu, kosztował sześćdziesiąt złotych, czyli o dwadzieścia więcej niż w zeszłym roku. Zmiana dość znamienna dla naszych portfeli, wpisująca się jednak w ogólny trend podwyższania cen za możliwość brania udziału w konwentach. Z jednej strony to dobrze, bo Dni Fantastyki są wydarzeniem wartym tych pieniędzy, z drugiej jednak spory przeskok nie tylko bardziej bije po kieszeni, ale też rzuca się w oczy. Tym bardziej, że pakiet dla uczestnika zawierał prawie to samo, co rok temu – wejściówkę w formie gumowej bransoletki, książkowy program konwentu, gdzie można było znaleźć informacje o gościach, prelekcjach oraz historię zamku, w którym miała miejsce impreza. Dodatkowo mogliśmy też zapoznać się z konkursowymi opowiadaniami, a prócz tego w pakiecie znajdowała się tabelka z przejrzyście rozpisanym czasem i miejscem atrakcji, planem budynku i jego okolic. Fani Munchkina na pewno ucieszyli się z upominkowej karty, którą mogli znaleźć pomiędzy reklamami, a mnie samą uradowała okolicznościowa naklejka z rysunkiem od Odmętów Absurdu.
Głównym problemem był brak identyfikatorów, na których można było napisać swoje imię lub ksywkę – z moich obserwacji wynikało, że dysponowali nimi tylko goście, organizatorzy i wolontariusze. W efekcie, pomimo, że z każdym uczestnikiem łączyły mnie przecież wspólne zainteresowania, to przemierzając teren konwentu otoczona byłam masą anonimowych ludzi. Bardzo dziwne uczucie dla kogoś, kto przywykł do dyndających na szyi identyfikatorów i tego, że jeden rzut oka pozwalał dowiedzieć się jak mam się zwracać do zagadniętej właśnie osoby. Utrudniało to stosowanie się do niepisanej zasady konwentów, zgodnie z która wszyscy mówimy sobie po imieniu. Była to dla mnie rzecz o tyle niezrozumiała, że nie spotkałam się z takim rozwiązaniem na żadnej z podobnych imprez, trudno jest również zrzucić brak identyfikatorów na niską cenę biletów, bo te przecież podrożały. Mam nadzieję, że organizatorzy w przyszłym roku zdecydują się na wprowadzenie plakietek dla wszystkich – będzie to nie tylko przyjemny akcent, ale też całkiem miła pamiątka dla kogoś, kto, jak ja, kolekcjonuje identyfikatory.
Dla wielu wyższa cena wejściówki oznaczała mniejszą liczbę drachm, które zostawały w portfelu, a zatem i mniejsze zakupy na stoiskach wystawców. A było z czego wybierać – kubki wszelkiej maści i rozmiaru, poszewki z nadrukami, zakładki do książek, podstawki pod szklanki, przypinki małe i duże czekały tylko na to, by ktoś je kupił. Nie zabrakło też rzeczy dla tych o nieco większych oszczędnościach lub zasobniejszych portfelach – były zatem planszówki, ręcznie robiona biżuteria, ręcznie robione rzeczy ze skóry i inne pamiątki. Żal ściskał serce, gdy przechodziłam pomiędzy straganami szukając czegoś, co będzie fajną pamiątką i jednocześnie nie nadszarpnie zbyt mocno moich finansów, bo przecież wielbłądem nie jestem i napić się muszę, a i zjeść by coś wypadało, zanim zaginę pośród punktów programu. Wrocławski Browar Profesja oferował małe i duże piwa rzemieślnicze, które przypadły do gustu nawet mnie, a wybitnym koneserem nie jestem. Brakowało mi jednak mrugnięcia do uczestników pod postacią złocistego trunku stworzonego specjalnie z myślą o imprezie, jak zeszłoroczny Kryształowy Smok z nutką trawy cytrynowej. Można też było przebierać w różnego rodzaju jadle – były zatem najbardziej wymyślne zapiekanki, wypasione burgery i masa innego, pysznego jedzenia w całkiem przystępnych cenach.
Na konwenty przyjeżdża się głównie dla spotkań z autorami i paneli (a przynajmniej to jest to, co przyciąga mnie jak magnes). Jasne, że jest to świetna okazja na umówienie się ze znajomymi, już dawno wyrosłam jednak z jeżdżenia na tego typu imprezy dla ludzi, z którymi mogę się zobaczyć też w innych terminach. Nie do końca bawi mnie też games room, bo przesiedzieć pół dnia nad planszówkami mogę, jak już spotkam się z przyjaciółmi, a nie w chwili, w której wokół mnie ma miejsce taka masa atrakcji. Wracając zatem do paneli i spotkań autorskich. Tegoroczne Dni Fantastyki spełniły moje najbardziej wymyślne sny – niemal sześćdziesięciu gości, w tym czworo zagranicznych (był Graham Masterton!). Plejada mniej i bardziej znanych osobistości była atrakcją samą w sobie, program zaś oferował spotkania i panele z takimi autorami jak: Aneta Jadowska, znana z napisania heksalogii o toruńskiej policjantce-wiedźmie; Tomasz Marchewka (scenarzysta pracujący nad grą Wiedźmin 3: Dziki Gon oraz autor niedawno wydanej książki Wszyscy patrzyli, nikt nie widział), Krzysztof Piskorski (napisał między innymi Cienioryt), a do tego ktoś, dla kogo jechałabym na konwent nawet z drugiego końca Polski – Robert M. Wegner, czyli autor cyklu Opowieści z meekhańskiego pogranicza. A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Do tego osobistości ze świata komiksu, jak na przykład Rafał Szłapa (rysownik i scenarzysta serii Bler), a dalej: redaktorzy i wydawcy, graficy i twórcy gier, scenarzyści i reżyserowie, badacze popkultury oraz tłumacze książek przeróżnych. Nie dało się spotkać z każdym i być na wszystkich panelach i prelekcjach, chociaż starałam się zrobić co w mojej mocy, by znaleźć się na tych, które interesowały mnie najbardziej. Udało mi się więc znaleźć na niemal każdym punkcie programu, w którym brał udział Robert M. Wegner (tak, tego się już nie leczy) – w efekcie, na spotkaniu autorskim dowiedziałam się jak idą pracę nad kolejnym tomem cyklu; na panelu, w którym brali też udział Michał Cholewa i Krzysztof Piskorski rozmawialiśmy o wielkich bitwach w literaturze, o sposobach i perspektywach ich przedstawienia, a także o tym, że historia pamięta przebiegi takich walk, o jakich nie śniło się nawet pisarzom. Padło kilka ciekawych porad, uwag i spostrzeżeń, które bez wątpienia przydadzą się komuś, kto w przyszłości chciałby napisać książkę i zmierzyć się z opisem jakiegoś wielkiego starcia.
O innej godzinie, w innej sali i w częściowo innym towarzystwie słuchałam dyskusji o tym, gdzie znaleźć granice fantastyki i czy w ogóle jest sens ich szukać i jasno określać. Niezwykle ciekawy był też panel, w którym uczestnicy (m.in. Aneta Jadowska, Rafał Kosik, Michał Jakuszewski i inni) dyskutowali o relacjach pomiędzy twórcą a czytelnikiem – jak wielki wpływ my, jako odbiorcy, mamy na dalsze losy bohaterów i jakie dziwne sytuacje zdarzały się na spotkaniach autorskich. Oczywiście nie wszystko obeszło się bez potknięć – w sobotę, na panelu o trzech cechach superbohatera zabrakło moderatora dyskusji, jednak zaproszeni goście (Wegner, Śmigiel, Biedrzycki i Szłapa) poradzili sobie śpiewająco bez niego, a rozmowa okazała się na tyle ciekawa, że nikt nie uciekł w jej trakcie. Mam pewien niedosyt wywołany prowadzeniem dyskusji z kilkoma osobami jednocześnie – często zdarzało się, że prowadzący panel nie przedstawiał jego uczestników, musiałam więc domyślać się kim są dwie nieznane mi osoby i dlaczego biorą udział w danym spotkaniu; rzadko kiedy miało w ogóle miejsce początkowe zarysowanie tematu rozmowy i chociaż szczątkowe wyjaśnienie skąd taki dobór gości. Nie mówiąc już o tym, że forma panelu niekoniecznie sprawdza się, gdy uczestników jest więcej – niektórzy nie mają zbyt wielu okazji się wypowiedzieć, a jeśli już, to często musieli urywać myśl zanim na dobre ją rozwinęli, bo pozostali goście panelu też mieli coś do powiedzenia.
Za to dużym plusem było to, że w salach prelekcyjnych nie było tłumów, bez większego trudu można dało się wejść na niemal każdą prelekcję i nie obić o pełną salę (no dobrze, zdarzyło się to raz czy dwa, na całe szczęście – nie mi). Owszem, były chwile, w których na korytarzach robił się kocioł – gdy jedni słuchacze już czekali na dany punkt programu, a drudzy wychodzili z poprzedniego – nie było to jednak szczególnie uciążliwe. Gdy zaś jakimś cudem brakło miejsca na podłodze i pod ścianami, to zawsze w planie znajdowały się inne wydarzenia, w których można było uczestniczyć – ogrom innych prelekcji, konkursów, czy mających miejsce w amfiteatrze warsztatów i pokazów. Umiejscowienie zameczku w parku pozwalało też na znalezienie sobie zacisznego miejsca i odpoczęcie od zgiełku i tłumu, który może i nie był tak przytłaczający jak na Pyrkonie, momentami był jednak odczuwalny. Otworem stał też games room, gdzie można było przysiąść nad wybraną planszówką i zagrać – czy to w coś dobrze znanego, czy sprawdzając jakiś nowy tytuł. Alternatyw było tyle, że wciąż nie mogę się pogodzić, że nie byłam na wszystkich interesujących mnie punktach programu i że nie widziałam wszystkiego, co zostało przygotowane dla uczestników.
Organizatorzy Dni Fantasytki – młodzi ludzie z pasją – którzy spędzili masę czasu nad dopięciem wszystkiego na ostatni guzik, zasługują na ogrom uznania. Impreza po raz kolejny okazała się udana i godna polecenia. Chwilowej euforii nie zmącił nawet fakt, że w sobotę zgubiłam portfel z całą jego zawartością – znalazłam go w Biurze Konwentowym w niedzielny poranek, bo jakaś cudowna osoba znalazła go i odniosła (nie wiem kim jesteś, drogi znalazco, ale dziękuję z całego serca – udało Ci się przywrócić moja wiarę w ludzi). Sami więc widzicie, że Dni Fantastyki we Wrocławiu są nie tylko świetnym konwentem, gdzie z otwartymi ramionami witani są wszyscy, niezależnie od zainteresowań czy stopnia wsiąknięcia w fandom. Dodatkowo jest to wydarzenie niezwykle przyjazne i gromadzące w jednym miejscu świetnych ludzi. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji wziąć udziału w DFach, to szczerze zapraszam was w przyszłym roku – nie pożałujecie. Sama będę, jeśli tylko pozwolą mi obowiązki, a życie nie stłamsi mnie zbyt mocno.
Brzmi ciekawie, jeszcze nigdy nie byłam na żadnym konwencie, a słyszałam o nich sporo.