Czego by nie mówić o Poznań Game Arena, trzeba przyznać, że to wydarzenie ściąga niebotyczne masy ludzi. Wszystko to za sprawą wciąż rosnącego zainteresowania elektroniczną rozrywką i pędzącym postępem w dziedzinie technologii. A ja, jako niepoprawna fanka i jedna z wielu owieczek lgnących do tej tematyki, podążyłam za stadem, żeby wziąć udział w kolejnej, jedenastej już odsłonie PGA, a czwartej, w której miałam przyjemność uczestniczyć. W tym roku, jeżeli wierzyć organizatorom, przez te trzy dni – od 21. do 23 października – przez Targi Poznańskie przewinęło się w sumie ponad siedemdziesiąt jeden tysięcy uczestników. Czyżby było to wydarzenie aż tak spektakularne? Zaraz się przekonamy.
Piątek został przez organizatorów uznany za tzw. dzień VIP-owski, przez co osoby, które chciały odwiedzić PGA już wtedy, musiały liczyć się z koniecznością poniesienia opłaty w wysokości 120 złotych. Niemniej cena ta nie wystraszyła najtwardszych fanów gier i od godzin porannych Targi Poznańskie wypełnione były ludźmi. Wciąż było na tyle komfortowo, że przemieszczanie się nie oznaczało chodzenia po głowach, ale hale nie świeciły też pustkami. Idealny dzień, żeby rozejrzeć się i pomyszkować, a było gdzie. Impreza odbywała się w ścisłym centrum Poznania, tuż obok City Center i znajdującego się w nim dworca PKP i PKS, co stanowiło spore udogodnienie dla przybywających. Całe targi rozłożone były na ośmiu halach połączonych ze sobą korytarzami – hali Play i Twitch, gdzie równocześnie odbywało się wydarzenie Stars4Fans, hali Career Zone, hali gier niezależnych oraz pozostałych, przemieszanych i bliżej nieokreślonych stref. Spacerując po targach można było trafić zarówno na nieliczne stragany z gadżetami związanymi z grami i mangą, jak i większe, bombardujące basem i otoczone stewardessami stoiska dobrze znanych już firm zajmujących się sprzętami komputerowymi i szeroko rozumianą elektroniką, takich jak chociażby Techland, Steelseries, Komputronik, Microsoft, Sony i wiele, wiele innych, które również nie potrzebują reklamy. Tak czy siak, jak co roku zresztą, najciekawszą sekcją okazała się strefa Gier Indie, która jako jedyna nie zawiodła mnie pod żadnym względem i zabunkrowałam się w niej na dłużej.
Skąd moja ucieczka do strefy indie? Zacznijmy od pozytywów – przede wszystkim dlatego, że było tam najciekawiej. Ludzka wyobraźnia nie ma granic, a twórcy indyków nie wahają się tego udowadniać na każdym kroku. To się chwali, bo dzięki temu mogłam się zapoznać z całą chmarą naprawdę pomysłowych i ładnie zrobionych gier. Wśród nich znalazły się chociażby Indygo, traktująca o poważnym i bardzo trudnym temacie depresji, tajemnicze Grey Skies, zabierające nas w nieodgadniony i pełen zagadek świat snu na jawie, szalone 8suns, zmuszające do nieustannej walki o przetrwanie w zrobotyzowanym, umierającym świecie, sławne i robiące ogromne wrażenie Layers of Fear wraz z nowym dodatkiem Inheritance od Bloober Team, przez które długo nie mogłam spać spokojnie, oraz masy innych, równie ciekawych tworów. Trzeba jednak przyznać, że sporą furorę robiło stoisko Artifex Mundi, podzielone na dwie sekcje – mroczą, reprezentującą magiczne uniwersum najnowszego dziecka z rodziny hack&slash Bladebound, oraz jasną stronę Mocy, pełną owocowego szaleństwa Cute Dragons. Nie dość, że samo stoisko przyciągało wzrok, to jeszcze codziennie przez trzy dni odbywały się na nim konkursy i turnieje, w których nagrodą były świetne koszulki, kubki, kody do cyfrowych wersji gier, a nawet ręcznie robiony miecz. I choć przez chwilę było blisko, to nawet z pomocą mojego lubego nie udało mi się wygrać głównej nagrody. Niemniej jednak zabawa była przednia, a atmosfera i możliwość swobodnego porozmawiania z każdym z twórców na stoiskach indie sprawiały, że nawet taki kij od szczoty jak ja mógł się zrelaksować i po prostu dobrze bawić. Również w innych halach wszędzie rozstawione były wysepki z konsolami czy pecetami, na których uczestnicy mogli zagrać chociażby we wczesną, testową wersję Spellforce 3, jak i dobrze znane już gierki pokroju Darksiders II, testować coraz nowsze wersje oculusa i wiele innych. Tłumy nastolatków – zarówno w piątek, jak i sobotę – mogły spotkać swoich idoli z YouTube’a, choć użyte na stronie PGA określenie „crème de la crème polskiego You Tube” trąci hiperbolizacją. Tak czy siak, każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Skoro pojawiły się pozytywy, muszą być i negatywy. Moja ucieczka do strefy indie nie była wszak bezpodstawna. Fakt, inne hale również prezentowały się zjawiskowo, a w wielu strefach odbywały się turnieje, w których można było wygrać masę fantastycznych nagród, niemniej jednak hasło przewodnie PGA 2016 „Gramy grubo” zostało wzięte aż nazbyt dosłownie i nazbyt „grubo”. To naprawdę miło, że League of Legends cieszy się sporą popularnością, ale żeby robić aż pięć turniejów i to w czterech różnych strefach? To już chyba lekka przesada. Oczywiście oznaczało to, że więcej osób będzie miało możliwość wziąć w nich udział, ale bądźmy szczerzy: co za dużo, to niezdrowo. Na szczęście, uczestnicy PGA poza LoL-em mieli okazję porywalizować także w turniejach Hearthstone, Counter-Strike: Global Offensive, FIF-y 2016, Battlefront 1 i Tekken Tag Tournament. Podobną popularnością cieszyły się także stoiska cdp.pl i Media Marktu, gdzie można było zakupić zarówno sprzęty, jak i gry po naprawdę atrakcyjnych cenach. W każdym razie, ogromnie cieszę się z faktu, że obeszłam te strefy w już w piątek, bo dnia następnego nie dało się zwyczajnie przejść bez otrzymania kilkunastu kuksańców, przynajmniej trzech potknięć i podduszenia ludzką masą. A skoro przeszliśmy już do soboty, warto wspomnieć, że był to dzień godny miana ragnaröku. Dlaczego? Już spieszę z odpowiedzią.
Po pierwsze dlatego, że ludzkim głowom nie było końca, a już szczególnie przy wcześniej wspomnianych strefach. Głównym powodem tego stanu rzeczy z pewnością był fakt, że oprócz gorących nawoływań wystawców, przekrzykujących się za pośrednictwem nastawionych na całą moc głośników, uprawiano jakże popularne i jakże znienawidzone przeze mnie rozrzucanie fantów. Znienawidzone, bo budzące w ludziach bardzo brzydkie i często niebezpieczne odruchy, takie jak rzucanie się na siebie nawzajem i przepychanki o głupie koszulki, torby czy drobne sprzęty elektroniczne. Tego typu taktyki i chwyty marketingowe jawią mi się jako niezwykle bezmyślne, budzące zwykłą chciwość i chęci posiadania dla zwykłego posiadania. Idę o zakład, że większość uczestników podobnych zbiorowisk momentami nawet nie zwracało uwagi na to, co zostało rzucone i jaką tak naprawdę ma wartość. W tym miejscu muszę jednak pochwalić wystawców, którzy potrafili ruszyć głową i zamiast prowokować podobne zachowania, zwyczajnie organizowali konkursy, w których wystarczyło odpowiedzieć prawidłowo na kilka pytań, żeby zdobyć całkiem fajne gamerskie słuchawki, klawiatury, myszki, a czasem nawet konsole. Niewielki wysiłek, a jaka różnica. Wracając jednak do poprzedniego tematu: równie zatrważająco niskie zachowanie zostało zaprezentowane w strefach Sprite i Twitch, czyli tam, gdzie urzędowali głównie youtuberzy. Jak to pięknie ujął chociażby Gonciarz w swojej relacji PGA – „panowała tam taka atmosfera, jak gdyby zaraz któryś z youtuberów miał wyjść, żeby pozdrowić swych wiernych fanów”. Szkoda, że nie wspomniał też o śmietniku, jaki ci fani pozostawiali po sobie dosłownie w każdym miejscu, gdzie można było otrzymać darmowe jedzenie i napoje. Nie omieszkałam uwiecznić na zdjęciu jednego z mniej zaśmieconych miejsc, które – o zgrozo – nawet nie znajdowało się na uboczu. Specjalnie przeszłam się po kilku halach w celu zlokalizowania śmietników. Bez najmniejszego zdziwienia, choć z ogromnym smutkiem, zauważyłam, że większość była co najwyżej w połowie pełna. Nie muszę chyba wspominać, że wystarczyło przejść dosłownie kilkanaście metrów, żeby wyrzucić pustą puszkę do odpowiedniego pojemnika i nie dodawać pracy ekipom sprzątającym. Wstyd, po prostu wstyd.
Kończąc mój długi wywód: PGA, jak co roku, nie da się opisać ani w czerni, ani w bieli. Z jednej strony każdy mógł znaleźć coś dla siebie dzięki licznym okazjom do pogrania, spotkania się z youtuberami, brania udziału w konkursach i turniejach, z drugiej zaś odniosłam wrażenie, że po raz kolejny w niektórych uczestnikach obudziły się niezwykle nieprzyjemne zachowania. Tym niemniej, takie są najwyraźniej uroki imprez masowych, co nie zmienia faktu, że niektórym na pewno nie zaszkodziłaby chwila refleksji nad swoim postępowaniem. Choć nie udało mi się znaleźć czasu, żeby przejść do Career Zone i posłuchać prelekcji, mam nadzieję, że będę miała taką możliwość w przyszłym roku, ponieważ mam zamiar ponownie pojawić się na PGA, żeby zobaczyć, co też nowego pojawiło się w tym słodko-gorzkim zakątku geeków. Kilka przykrych incydentów mimo wszystko nie zniechęciło mnie do tego, żeby wciąż brać udział w corocznej celebracji gamerskiego szaleństwa i mam nadzieję, że nie zniechęciło to również Was.