SIEĆ NERDHEIM:

Po piąte, nie zabijaj – recenzja filmu Przełęcz ocalonych

Przełęcz ocalonych

W czasie pokoju synowie grzebią ojców, zaś w czasie wojny to ojcowie urządzają pogrzeby swoim synom. Mniej więcej takie zdanie pada z ust jednego z bohaterów, gdy zmęczeni po bitwie żołnierze odpoczywają w leju po wybuchu, czekając na świt i kolejny dzień walk na Okinawie. Znajdziemy w tych słowach wiele bolesnej prawdy, docierającej do świadomości widza po serii oszałamiających scen batalistycznych, jakich nie szczędzi nam Gibson. Przełęcz ocalonych jest opowieścią o człowieku niezwykłym, cechującym się naprawdę głęboką wiarą. To historia Desmonda Dossa, adwentysty dnia siódmego, będącego pierwszą osobą w dziejach Stanów Zjednoczonych, która zgłasza się do armii jako ochotnik, jednak z powodu przekonań religijnych odmawia noszenia broni i odbierania życia. Pomimo własnego wyznania czuł silną potrzebę służenia swojej ojczyźnie, przekonany o tym, że jest w stanie pogodzić stosowanie się do nakazów Biblii i piątego przykazania z obowiązkiem obrony kraju, gdzie urodził się i wychował. Jego walka zaczęła się na długo przed chwilą wysłania na front – musiał stoczyć zaciekły bój o możliwość uczestniczenia w działaniach wojennych bez obowiązku noszenia broni. Gdy już mu się udało, ruszył na pole bitwy jako nieuzbrojony sanitariusz, ratując życie aż kilkudziesięciu żołnierzy i to tylko w trakcie jednej bitwy na Okinawie.

Przełęcz ocalonych

Nietrudno odgadnąć, dlaczego Mel Gibson, uchodzący za osobę religijną, zdecydował się na zrealizowanie filmu o człowieku, który z powodu swoich przekonań i wiary zmuszony był do znoszenia szykan i nieprzyjemności ze strony kolegów z oddziału oraz przełożonych. Doss nie ugiął się jednak i udowodnił, że bohaterem wojennym można zostać nie tylko odbierając życie, ale również je ratując. Otrzymał Honorowy Order Kongresu za zasługi w bitwie o Urwisko Maeda na wyspie Okinawa – pozostał na szczycie, gdy jego oddział został już wycofany i wyniósł siedemdziesięciu pięciu rannych na brzeg skarpy, po czym opuścił ich na dół na linie. Warto zwrócić uwagę na to, że ratował zarówno swoich, jak i przeciwników – jego system wartości nie pozwalał na nieudzielenie pomocy komuś, kto jej potrzebował. Gibson nie był jednak pierwszym, który sięgnął po historię Desmonda Dossa, by pokazać ją szerszej publiczności – już w kwietniu 1946 roku, na łamach „True Comics Issue nr 48” został opublikowany komiks Bohater bez broni (Hero Without a Gun); doczekała się ona również publikacji w kilku książkach biograficznych i przedstawienia w filmie dokumentalnym. Gibson, po dekadzie przerwy od kierowania produkcją z reżyserskiego krzesła, porwał się na niełatwą opowieść o człowieku wyjątkowym, żyjącym w trudnych czasach i stojącym przed niezwykłymi wyborami moralnymi. O dziwo, wyszło mu to przyzwoicie, czym mnie zaskoczył.

Przełęcz ocalonych

Desmond Doss to jednostka wybitna, właściwie jedyna w swoim rodzaju, gotowa wziąć byka za rogi i spróbować niemożliwego – znaleźć na wojnie takie miejsce, gdzie będzie mógł wraz z innymi walczyć w imię ojczyzny, jednocześnie nie stojąc przed koniecznością sprzeniewierzenia się własnym ideałom. Nie jest to postać, w którą łatwo się wcielić, o czym mógł przekonać się grający go Anderw Garfield, to on bowiem musiał na swoich barkach unieść ciężar tej historii. Poradził sobie z tym śpiewająco, jego kreacja to właściwie najmocniejszy filar całej produkcji – jego Doss jest z jednej strony człowiekiem twardo stojącym przy swoich przekonaniach i niegodzącym się na kompromisy, z drugiej zaś to pełen entuzjazmu i radości życia mężczyzna. Sceny frustracji, bezsilności czy rodzącej się w nim agresji tylko uwiarygodniają kreację postaci, czyniąc ją jeszcze bliższą widzowi, który nie raz i nie dwa zamiera z podziwu dla wytrwałości Desmonda i nieugiętości jego postanowień. Przeszedł ciężką drogę – poddany szykanom, wystawiony na docinki i kpiny, posądzony o niepoczytalność… ostatecznie postawiony przed sądem wojskowym mającym skazać go za odmowę wykonania rozkazu sprzecznego z jego światopoglądem i przekonaniami. Wszystko przez twarde postanowienie, że nie będzie nosił broni i odbierał życia. Jak wiele osób nie złamałoby się w obliczu takich trudności? Wystarczyłoby przecież wziąć do ręki karabin, wytłumaczyć to sobie stanem wyższej konieczności i obroną własnego życia… albo wrócić do domu, swoje wyrzuty sumienia uspokajając stwierdzeniem, że przecież próbowałem, nic więcej nie mogłem już zrobić, zmusili mnie.

Przełęcz ocalonych

Film bez wątpienia daje do myślenia, zaskakując sylwetką głównego bohatera. Nie ma co się czarować – w dzisiejszych czasach niezwykle popularne jest uważanie swoich przekonań za nadrzędne i piętnowanie każdego, kto się z nimi nie zgadza. Taka postawa obca jest Dossowi, który pozwala innym kierować się ich własnym sumieniem, nie narzucając nikomu swojego systemu wartości – wręcz przeciwnie, to właśnie on jest szykanowany, nakłaniany do porzucenia ideałów, nie ulega jednak presji otoczenia. Produkcja, chociaż należąca do gatunku filmów wojennych, skłaniała do refleksji nad sensem walk i zabijania się. Gibson nie oszczędza widza – na kinowym ekranie możemy oglądać przemoc i brutalność; pokazuje się nam wszystko to, czego nie chcemy widzieć – rannych i umierających żołnierzy, uświadamiając, że w śmierci nie ma nic pięknego i wzniosłego, są tylko ból oraz krew. Przełęcz ocalonych jest dziełem, w którym nietrudno o nadmiar patosu i przesadę z symboliką, są jednak chwile, gdy zbytnio eksponowana religijność niebezpiecznie zbliża się do absurdu, niemal przekraczając granicę tego, w co widz może zaakceptować. Jak już pisałam, Gibson poruszał się po trudnym terenie – dokonania szeregowego Dossa były tak nieprawdopodobne, że gdyby chciał je wszystkie zawrzeć w filmie, to seans skończyłabym z poczuciem, że próbuje się ze mnie zrobić idiotkę. Fakt, patetyczność była nie do uniknięcia, na szczęście jednak reżyserowi udało się ją zniwelować do minimum.

Przełęcz ocalonych

Przełęcz ocalonych ma prosto skonstruowaną fabułę, właściwie nie wnosząc nic nowego do kina wojennego. Początek filmu to nieco przydługa ekspozycja głównego bohatera, mająca pomóc w zrozumieniu przyszłej postawy Desmonda i jego głębokiej wiary, nie raz ocierającej się o fanatyzm. Dowiadujemy się, co go ukształtowało i wpłynęło na jego światopogląd. Oczywiście nie może się obejść bez pierwszej, wielkiej miłości, która wnosi do historii nieco humoru i ukazuje uroczą nieporadność Dossa. Uczucie zostaje jednak wystawione na próbę, gdy bohater postanawia zaciągnąć się do wojska i walczyć w obronie ojczyzny. Z tego powodu trafiamy wraz z nim do obozu dla rekrutów, gdzie jesteśmy świadkami konfrontacji jego poglądów z rozkazami przełożonych i systemem wartości pozostałych towarzyszy broni – poniżany i wyszydzany musi dociekać swoich racji przed sądem, ostatecznie zyskując zgodę na to, by brać udział w bitwie… bez karabinu. Jedyne, co mam do zarzucenia tej części to niepotrzebne budowanie napięcia i niepewności wokół wątku udzielenia pozwolenia na walkę – widz od samego początku doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Doss znajdzie się na froncie, jest to więc zabieg niemający większego uzasadnienia w opowieści. Potem zaś lądujemy na Okinawie – japońskiej wyspie stanowiącej bramę do całego kraju kwitnącej wiśni.

Przełęcz ocalonych

Efekty specjalne to, jak nietrudno się domyślić, głównie wybuchy i każde możliwe rany, które odnieść można na wojnie. Poplątane jelita, oderwane kończyny czy rozerwane ciała – to wszystko można oglądać na kinowym ekranie. Jak mówiłam, śmierć nie jest wcale piękna. Zaryzykuję stwierdzenie, że słynna scena desantu na Normandię z Szeregowca Ryana znalazła w filmie Gibsona godnego następcę, zaś pod względem realizmu i przemocy bije ona dzieło Spielbierga na głowę. Warto też zwrócić uwagę na to, jak pod wpływem Dossa zmieniają się jego towarzysze z oddziału i nie chodzi jedynie o rodzący się w nich szacunek do chuderlawego szeregowca – znacznie ważniejszy jest respekt dla odmiennych poglądów i systemów wartości. Dostrzegają, że bohaterem może być każdy, a heroizm nie zawsze mierzy się ilością zabitych przeciwników – czasem bardziej istotne jest to, ilu swoich kompanów uratowałeś. Zrozumienie ze strony sierżanta Howella (Vince Vaughn) i kapitana Glovera (Sam Worthington) przychodzi stopniowo, nie uderzając w nich jak grom z jasnego nieba. Nie rzuca się to jakoś strasznie w oczy – nie ma jednak szans, by tej przemiany nie dostrzec… pomimo tego, że obaj aktorzy mają na swoich kontach role, w których kłoda drewna wypadłaby znacznie bardziej autentycznie. Tym razem w wojskowych mundurach jest im do twarzy, a reżyser tak mocno skupia się na postaci Desmonda, że cała reszta sprowadzona została do podstawowych cech charakteru i mocno uproszczona – ojciec jest despotycznym alkoholikiem, żona wyrozumiałą i kochającą kobietą, matka martwi się o syna, a brat… ten właściwie dla fabuły nie istnieje – poza pierwszym kwadransem produkcji.

Przełęcz ocalonych

Cóż, Przełęcz ocalonych Gibsona bez wątpienia uderza w te nuty, które najbardziej cenią sobie Amerykanie – wolność, bohaterstwo, oddanie dla ojczyzny. Mamy więc symbolikę, patos i całą otoczkę potrzebną do napisania historii o wyjątkowym człowieku, by jego działania wydawały się jeszcze bardziej niezwykłe. Reżyser ze wspaniałej biografii wydobył również coś innego – coś, po co udało mu się sięgnąć znacznie głębiej, przedzierając się przez pierwszą warstwę: uczynił z filmuopowieść o wartościach uniwersalnych – honorze, poszanowaniu życia i niezłomnej wierze we własne przekonania. Przyznam się z ręką na sercu, że siedząc w kinie trudno było mi uwierzyć, że ktoś taki naprawdę istniał – cała historia wydała się wyssana z palca, zmyślona od początku do końca. Jako pierwsze moją nieufność przełamały jednak sceny w trakcie napisów, pokazujące wypowiedzi prawdziwego Dossa i tych jego kompanów, którzy przeżyli i mogli zaświadczyć o jego bohaterstwie. To właśnie fragmenty wywiadu sprawiły, że uwierzyłam w prawdziwość tej opowieści.

Nasza ocena
8.5/10

Podsumowanie

Plusy:
+ ekranizacja historii wyjątkowego człowieka
+ kreacja Andrew Garfielda
+ niesamowite sceny batalistyczne
+ skłonienie do refleksji i dyskusji
+ poruszająca muzyka
+ efekty specjalne i montaż

Minusy:
– momentami za dużo patosu i symboliki
– potraktowanie innych postaci jako tła dla historii Dossa

Sending
User Review
4 (2 votes)

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Martyna „Idris” Halbiniak
Martyna „Idris” Halbiniak
Geek trzydziestego poziomu. Wyznawca Cthulhu i zasady, że sen jest świetnym substytutem kawy dla ludzi, którzy mają nadmiar wolnego czasu. Kiedyś zginie przywalona książkami, z których zbudowała swój Stos Wstydu™. W czasie wolnym od pochłaniania dzieł popkultury, pracuje i studiuje, dorabiając się już odznaki Wiecznego Studenta™. Znajduje się również w zacnym gronie organizatorów Festiwalu Fantastyki Pyrkon. Absolwentka psychokryminalistyki i studentka psychologii, nałogowo przetwarzająca kawę na literki.
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki