„Sztuka uszczęśliwiania ludzi jest najszlachetniejsza”
– P. T. Barnum
Król rozrywki. The Greatest Showman. Brzmi dobrze. Działa na moją wyobraźnię. Widziałam plakaty – kolorowe, trącające tę ukrytą strunę cichej tęsknoty do czegoś, czego nie potrafię określić. Uśmiechnięty radośnie Hugh Jackman, z wysoko uniesioną ręką, wyglądał na człowieka trochę zaskoczonego własnym triumfem i bardzo uszczęśliwionego niezwykłą chwilą. Ale czy to było dość, bym jak na skrzydłach biegła do kina? Nie. Zwiastun – to inna sprawa. Obejrzałam i zaczęłam mieć oczekiwania. Oczekiwania są niebezpieczne, bo można się srogo zawieść i negatywnie ocenić nie film, lecz własną wyobraźnię.
Szybki research wystarczył, bym zdołała przekonać samą siebie, że trzeba iść na ten film niosąc dla niego w głowie czystą kartę. Więc zrobiłam, co mogłam. Pamiętając, że Phineas Taylor Barnum, główny bohater filmu, był amerykańskim przedsiębiorcą, uznawanym za ojca przemysłu rozrywkowego, a film ma opierać się na jego życiorysie, jednocześnie będąc musicalem, usiadłam w tylnym rzędzie i czekałam. Ciekawa byłam wyniku, tego, jak zgrabnie (a może zupełnie niezgrabnie?) zostaną połączone biografia z musicalem. Po wyjściu z sali byłam zupełnie zadowolona.
Nie należy oczekiwać od tego filmu ani petard akcji wbijających w fotel, ani ciekawostek historycznych związanych z biografią Barnuma, którą Król rozrywki wykorzystuje i przetwarza na własny sposób. To w 95% musical, w 5% biografia, całość jest inspirowana raczej tym, co historyczny Barnum wniósł w kulturę i życie mas, niż jego życiorysem. Widz otrzymuje historię człowieka zdolnego zaprzęgnąć swoją niezwykłą wyobraźnię do twórczej pracy i pragnącego zwrócić uwagę zabieganych ludzi na otaczające ich cuda. Historię utrzymaną w tonie baśni, kolorową, chwilami zabawną, chwilami smutną, chwilami trochę wzruszającą. Zdarzają się zapierające dech w piersi niezwykłości, i równie szokujące przypadki niespodziewanego pecha. Jest wątek miłości z przeznaczenia, pielęgnowanej od dzieciństwa, i wątek dopiero rodzącego się uczucia, rozkwitającego w dumę z partnera i głębokie oddanie jego osobie. Są ciarki i gęsia skórka, są niedowierzające spojrzenia na ekran.
Chciałabym dać temu filmowi więcej, niż zapisałam na końcu recenzji. Przemawiają do mnie kolory, muzyka, piosenki, energia bijąca z większości scen, przeplatanie chwil szczęścia z momentami głębokiego smutku, i przede wszystkim bardzo ważne przesłanie, serwowane widzowi w lekkiej otoczce, unikającej patetyzmu i zbędnego epatowania dramatyzmem. Ale nie mogę tego zrobić, ponieważ ocenę wystawiam nie tylko za to, co ma film do powiedzenia, lecz także za to, jak do mnie mówi.
Przeszkadzały mi cukierkowe, kiczowate sceny wyglądające raczej jak satyra na musicale niż rzetelnie wykonane elementy muzyczno-tanecznej całości. Miałam ochotę śmiać się głośno, widząc płachty materiału naśladujące ruchy tancerzy, jak żywcem wyjęte z filmów Disneya, w których księżniczki śpiewają o swojej wymarzonej przyszłości i pląsają w rytm delikatnie płynącej muzyki.
Księżyc wielki jak pół Manhattanu nawet nie wyglądał jak ziemski satelita, raczej jak ogromny kartonowy element tła, który w każdej chwili może się przesunąć i zjechać ze sceny, lub, co gorsza, upaść na tańczących. Nic złego by w tym nie było, gdyby nie dziwne pomieszanie prób uzyskania realności i tych rozsianych po całym filmie karykaturalnych scen, zupełnie nie pasujących do reszty. Efekty specjalne wykorzystane do stworzenia biegnących koni i skaczących lwów również wywoływały grymas niezadowolenia na mojej twarzy.
Mniej rażące, lecz wciąż niemile widziane, było wyidealizowanie elementów biograficznych. Oczywiście, że w pożarze nikt nie ginie. Oczywiście, że skandal kończy się dobrze. Oczywiście, że żona pewna zdrady wszystko wybaczy. Musi być przecież happy end.
Niektórym może również nie odpowiadać baśniowość filmu, choć w niej tylko jedno sprawiło, że pokręciłam głową z niedowierzaniem – cukierkowa doskonałość relacji Barnuma z żoną i dziećmi, będąca idealną kopią tak wielu innych, wymuskanych na siłę związków małżeńskich, mających za zadanie udowodnić odbiorcy, jak ważne są w życiu każdego wielkiego człowieka.
Zaskoczeniem było dla mnie odkrycie, że wśród wszystkich wspaniałych piosenek jest jedna, która nie porusza we mnie zupełnie niczego. Duet Phillipa Carlyle’a (w tej roli Zac Efron) i Anne Wheeler (w tej roli Zendaya) mówił o miłości, a był nieprzyjemnie płaski, nie zachęcał do dołączenia, czy wczucia się w sytuację śpiewających, raczej pokazywał, że uczucia łatwo zignorować i postąpić im wbrew, a powiedzenie „nie, bo nie” jest zupełnie dobrym usprawiedliwieniem odrzucenia drugiej osoby.
Na szczęście film miał w sobie wiele dobrego pod zupełnie innymi względami. Przede wszystkim zawierał nigdy nie dezaktualizujący się przekaz, który, szczególnie obecnie, wart jest głębokiego przemyślenia. Mówił zatem o najwyższej wartości przyjaźni i lojalności, o konieczności dostrzeżenia własnej wartości, wypracowania w sobie odwagi, poznania i zaakceptowania siebie i innych, oraz zrozumienia, że cechy, które nie są akceptowalne przez innych i przez nas samych mogą być pomocne, ciekawe, piękne.
Ważne jest realizowanie marzeń, ważna jest umiejętność rozróżniania tego co wartościowe od tego co błahe i nieistotne, a w razie konieczności dążenia do celu wbrew przeszkodom stawianym przez innych. Tak samo ważna jest rodzina, nie tylko ta, z którą łączą więzy krwi, lecz także ta, którą tworzymy z zupełnie niespokrewnionymi osobami.
By to wszystko osiągnąć, lub przynajmniej zrozumieć mechanizm działania, konieczne jest dostrzeżenie piękna w odmienności, w ludziach uważanych za szpetnych, dziwnych, niespełniających norm społecznych, więc i nieprzystających do społeczeństwa. Dzięki zrozumieniu zyska się gwarancję złamania konwenansów, wyzbycia się uprzedzeń oraz uwolnienia z ram narzuconych odgórnie przez masy. Akceptacja jest kluczem, a tej brakuje dziś tak wielu ludziom. Kto obecnie rozumie różnicę między nią a tolerancją, zakładającą, że żyjemy z czymś, co nieustannie nam przeszkadza?
Następuje skonfrontowanie wartości takich jak sława, pieniądze, prestiż, z wartościami zupełnie innego rodzaju – miłością, przyjaźnią, lojalnością, rodziną, i wykazanie, że te pierwsze są tylko pustymi słowami, kiedy chodzi o szczęście człowieka jako jednostki, oraz o szczęście grup.
Król rozrywki chce udowodnić, że „niemożliwe” to tylko słowo, używane przez ludzi z niewystarczającą ilością wyobraźni. Pratchett doszedł do tego lata wcześniej, a jego głos nie jest już odosobniony. Może więcej ludzi zacznie słuchać i spróbuje zrozumieć.
Król rozrywki to, cytując jednego z bohaterów, „celebracja człowieczeństwa”, tak jak show filmowego Barnuma, które, choć może nie jest wysoką sztuką, ma w sobie ogromny potencjał. Dostrzega to krytyk teatralny i mówi Barnumowi: „Zaprasza pan ludzi różnych ras, kształtów, rozmiarów i prezentuje pan jak równych. Inny krytyk nazwałby to celebracją człowieczeństwa”. Tym jest przedstawiona w filmie historia ojca przemysłu rozrywkowego.
A skoro już o krytyku mowa – relacja między nim i Barnumem jest jedną z lepszych. Rozmowy mężczyzn, choć prowadzone lekkim tonem, przekazują głęboką treść zwięźle i przystępnie. Kto chce zrozumieć, zrozumie. Przyjemnie śledzi się również rozwój Phillipa Carlyle’a, który z człowieka oddanego życiu wyższych sfer zmienia się w osobę ceniącą przede wszystkim rodzinę i relacje międzyludzkie.
Chwytliwe piosenki uzupełniają to wszystko o klucz do zrozumienia przekazu. Doskonale współgrają z pięknymi kostiumami i ładną (zazwyczaj) scenografią. Wiele więcej do szczęścia mi nie trzeba. Gdyby tylko te konie i lwy zrobiono lepiej…
Szczegóły:
Tytuł oryginału:: The Greatest Showman
Reżyser: Michael Gracey
Scenariusz: Max Landis
Gatunek: biograficzny, musical
Produkcja: Stany Zjednoczone
Premiera: świat 20.12.2017, Polska 29.12.2017
Czas trwania: 1h 45min
Główne role: Hugh Jackman, Michelle Williams, Zac Efron, Zendaya, Rebecca Ferguson i inni
NASZA OCENA
-
9/10
-
6.5/10
Podsumowanie
Plusy:
+ przekaz
+ chwytliwe piosenki
+ bardzo kolorowe scenografia i kostiumy
+ bajkowość
+ rozwój bohaterów
+ relacja między krytykiem teatralnym a P. T. Barnumem
Minusy:
– księżyc wielki jak Manhattan
– cukierkowe i kiczowate sceny
– komputerowe animacje biegnących koni i skaczących lwów
– bajkowość
– wyidealizowanie pewnych wątków w stosunku do biografii Barnuma
Bardzo ciekawa pozycja, szczególnie dla młodszych widzów. Dobrzy aktorzy, więc i film nie może być kiepski.