Występ Rammsteinu na Stadionie Śląskim w Chorzowie, odbywający się w ramach Europe Stadium Tour 2019, to bez wątpienia jedno z najważniejszych wydarzeń na tegorocznej koncertowej mapie Polski. Prawda, gościliśmy w tym roku już gwiazdy różnego kalibru – od Pink, poprzez Metallicę, po Slayera – ale Rammstein warto obejrzeć na żywo nawet jeżeli nie lubi się metalu, bo to gwarancja widowiska na najwyższym poziomie.
Bilety na koncert wyprzedały się niemal na pniu, tym razem nie miałem więc co marzyć o płycie i musiałem zadowolić się trybunami. Z jednej strony miało to wadę w postaci konieczności korzystania z lornetki, żeby widzieć, co dzieje się na scenie. Sporą niedogodnością był bowiem brak telebimów, które w dzisiejszych czasach, zwłaszcza na stadionie, wydawałyby się standardem. Zamiast tego pośrodku sceny znajdował się tylko jeden duży ekran, na którym nie zawsze pokazywano zbliżenia na muzyków. Dodatkowo, w wielu miejscach zasłaniany był on przez „kominy”. Z drugiej strony, plusem mojej miejscówki było jednak to, że miałem doskonały widok na cały stadion i mogłem cieszyć się pirotechniką.
Wydarzenie, tak jak wszystkie inne z tej trasy, otworzył występ Duo Játékok, które wykonały covery utworów Rammsteinu na fortepianie. Nie mogło oczywiście obyć się bez zapewnienia, że są niezwykle podekscytowane występując w ojczyźnie Chopina. Występ trwał około czterdziestu minut – po nim nie zostało już nic innego, jak czekać do 21.00. Trybuny wykorzystały ten czas na robienie fali.
Dziesiątki tysięcy fanów zgromadzonych na Śląskim w końcu się jednak doczekały. Z taśmy puszczono „Muzykę sztucznych ogni” Händla – czyż ten tytuł nie pasuje idealnie do Rammsteinu? Po ogłuszającej eksplozji, niczym wybuch bomby, zespół wszedł na scenę, z „kominów” zaczął wydobywać się gęsty, czarny dym, i rozebrzmiało „Was ich liebe”, zwiastujące nieco ponad dwie godziny pierwszorzędnej zabawy.
Wspomniałem już dwukrotnie o „kominach” – rozstawionych wokół płyty kilkunastometrowych instalacjach, z jednej strony służących za „stelaże” dla nagłośnienia, z drugiej – za ogromne miotacze płomieni. Moja miejscówka pomogła mi obserwować w całej okazałości ich pracę. Nie tylko czarny dym wypuszczany na początku, kiedy było jeszcze jasno, ale też buchające na kilka metrów płomienie przy wielu utworach, kiedy zapadł już zmrok. Pozwoliło to też dokładnie widzieć lasery, oświetlenie czy to, co ze sceny wystrzeliwał zespół. Początkowo żałowałem, że nie stałem na płycie, ale po głębszym namyśle stwierdzam, że jednak warto było zobaczyć to wszystko z tej perspektywy. Należy dodać, że każdorazowo, kiedy „kominy” zionęły ogniem, na stadionie robiło się gorąco jak po otworzeniu drzwiczek pieca, co prawdopodobnie aktywowało klimatyzację obiektu, bo zaraz robiło się zimno. Odrobinę zniszczyło to efekt przy „Ohne dich” – chwilę wcześniej stadion nagrzał się przy „Sonne”, a klimatyzacja gasiła zapalniczki widzom na trybunach, będące standardem przy takiej balladzie.
Lista utworów, jakie Rammstein zagra w Chorzowie, była znana od dawna, obyło się więc bez niespodzianek. Usłyszeliśmy zarówno piosenki z najnowszego, wydanego w maju, albumu, jak i żelazną klasykę – zabrakło tylko „Ameriki”. Nie zabrakło jednak tego, czego fani się spodziewali. Było gotowanie Flakego w wielkim kotle podczas „Mein Teil”, gigantyczny penis ejakulujący pianą na fanów podczas „Pussy”, była pirotechnika. Znalazło się również miejsce na nowe elementy, jak chociażby wielki, płonący wózek z upiorną lalką podczas „Puppe” czy choreografia w fosforyzujących kostiumach przy remiksie „Deutschland”. No i był też czas na trollowanie – przy „Mein Herz brennt” publiczność już zabierała się do śpiewania refrenu, kiedy zespół zamilkł, a światła zgasły. Skonsternowani fani, którym słowa utknęły w gardłach, przez chwilę zastanawiali się, co się dzieje – zespół po sekundzie wrócił jednak z pełną mocą do śpiewania refrenu.
Jednym z lepszych elementów nowej trasy koncertowej jest „Engel”. Po półtorej godzinie zespół schodzi z głównej sceny i bokiem przechodzi na mniejszą, przeznaczoną dla Duo Játékok, gdzie wraz z paniami i stadionem (na telebimie wyświetlany jest tekst) wykonuje rzeczony utwór w akompaniamencie fortepianu. Następnie na pontonach „płynie” z powrotem na scenę, żeby od „Ausländer” rozpocząć dwa bisy. Wyżej wymieniony element w Chorzowie wykonany został jednak z drobną zmianą względem wcześniejszych koncertów z tej trasy. „Płynący” muzycy machali tęczowymi flagami, dając milczący polityczny komentarz. Fladze LGBT towarzyszyła też flaga Polski, rzucona do pontonu przez fanów. Nie zabrakło również bardziej standardowych akcentów przeznaczonych dla Polaków – Tilla mówiącego po polsku „Ręce w górę” czy dziękującego w naszym języku za udział w koncercie.
Czy były jakieś minusy? Owszem – mam wrażenie, że głośność muzyki nie została odpowiednio dopasowana do akustyki Stadionu Śląskiego. Powiedzieć, że było głośno, to jak nic nie powiedzieć, zbyt często zdarzało się jednak, że dźwięk rezonował nieprzyjemnie, sprawiając, że trudno było wyłapać słowa.
Mimo tej niedogodności, na koncercie Rammsteinu w Chorzowie bawiłem się pierwszorzędnie. To były dwie godziny wypełnione świetną muzyką, ogniem i licznymi eksplozjami, podczas których całe ciało samo rwało się do pląsania. Jeżeli nie mieliście okazji zawitać do Chorzowa, to nie omieszkajcie odwiedzić w przyszłym roku na Narodowego – zabawa na najwyższym poziomie gwarantowana! Dodam tylko, żebyście na wszelki wypadek wzięli zatyczki do uszu – mnie do teraz boli głowa i jestem przygłuchy, ale za to zadowolony!