SIEĆ NERDHEIM:

Jak urżnąć kurze gwiezdne jaja? Recenzja książki Wielka Republika: Światło Jedi

Korektayaiez
Ale okładka ładna…

Nie bronię Expanded Universe (dalej EU) ze względu na jego wysokie walory czytelnicze. Mam świadomość, że większość książek wydawanych pod logiem Star Wars była zła, kiepska, a w najlepszym wypadku przeciętna. Miały jednak jeden, wspólny mianownik – każda, nawet najgorsza opowieść (Planeta Życia, a tfu!) starała się nietuzinkowo rozbudować gwiezdnowojenne uniwersum. Lepiej, gorzej, niektóre pomysły były przekombinowane, inne wprowadzały tylko drobiazgi, a niektóre były na tyle dobre, że można było machnąć ręką na ubogi styl i po prostu cieszyć się fajną, świeżą historią czy niebanalnymi bohaterami. Danie twórcom wolnej ręki co prawda wprowadzało chaos w EU jako całości, nie ograniczało jednak kreatywności.

Czemu znów wspominam o nieodżałowanym EU, skoro mam w rękach wstęp do Wielkiej Republiki, zupełnie nowego (hłehłe) otwarcia, świeżego (hłehłe) pomysłu na rozwój marki? Jak łatwo się domyślić, w Świetle Jedi intrygujących pomysłów po prostu… brak. Opowieść ta jest doskonale wykalkulowana według odgórnych wytycznych. Zamiast ciekawej historii otrzymujemy odhaczanie kolejnych punktów z do bólu poprawnej politycznie listy, aż do niewywołującego wrażenia finału.

Właściwie mogłabym machnąć ocenę i skończyć recenzję w tym miejscu. Bo o czym właściwie mam pisać? O pozbawionych charakteru Jedi, których imion nawet nie pamiętam? O niepotrzebnych dłużyznach i rozwleczonej do granic cierpliwości czytelnika pierwszej części, naiwnym podejściu do polityki, niegroźnym „wielkim galaktycznym zagrożeniu”, czy o absurdalnej skali kolejnych kataklizmów? Leżącego się wprawdzie nie kopie, ale po torturze, jaką było czytanie tego… produktu, chętnie się jednak ździebko poznęcam.

Wielka Republika to okres ponad 200 lat sprzed wydarzeń z Mrocznego Widma. Panuje spokój, ład i dostatek, Zakon Jedi jest u szczytu swojej potęgi (wierzę na słowo, bo głównie miotają się bez celu i głoszą wzniosłe, pacyfistyczne hasła o Mocy), a Republiką rządzi pozbawiona wad, uzbrojona w pompatyczną przemowę na każdą okazję, Kanclerz Soh. Sielankę przerywa katastrofa statku, który jakimś cudem zostaje rozerwany na strzępy w hiperprzestrzeni, a jego fragmenty są w stanie niszczyć planety w całym układzie Hetzal. Zaczyna się ewakuacja układu i w założeniach dramatyczna walka z czasem.

Cała farsa ze statkiem to wymyślony na siłę MacGuffin, bo nie potrafię sobie wyobrazić, jak wielki musiałby być transporter, żeby jego elementy były w stanie wywołać zagrożenie takiej skali. No ale planety trafi pożoga, ludzie umierają, ktoś się poświęca („wszyscy jesteśmy Republiką!”) Jedi mają dylematy kogo ratować, a czytelnik coraz bardziej się nudzi. Jednak nie na długo, gdyż nareszcie dochodzimy do „prawdziwego” zagrożenia, poznajemy głównych niemilców odpowiedzialnych za tę rzeź. I chyba nikt nie był na to gotowy.

Poza Moffem Gideonem (mam szczerą nadzieję, że jeśli Filloni otrzyma podobną listę wytycznych, to uniesie się dumą i zostawi Disneya z Lucasem i tym, co sobie naważyli) Gwiezdne Wojny cierpią ostatnimi czasy na brak wyrazistych antagonistów, jednak to, co zrobili z Nihilami woła o pomstę do nieba. Naprawdę mam uwierzyć, że największym zagrożeniem Republiki jest banda piratów z Zewnętrznych Rubieży? No dobrze, ja wiem, to nie ta skala, ale zestawiając ich z takimi Yuuzhan Vongami z czasów Zakonu Luke’a (których, dla jasności, fanką nie jestem), czy Imperium Zakuul ze Star Wars: the Old Republic, wypadają nie tyle blado, co żałośnie. Noszą maski, bo co to za złole bez masek, powarkują groźnie, coś tam planują i właściwie nic z tego nie wynika. W tym momencie musiałam zacisnąć zęby, żeby doczytać Światło Jedi do końca.

Plusy? Coś się znajdzie. Czyta się szybko, no ale harlequiny też. Charles Soule nie wywraca do góry nogami zasad panujących w galaktyce, gdyż… w ogóle nie zawraca sobie głowy tłumaczeniem zasad świata przedstawionego. Kawałek rozpędzonego metalu rozrywa planetę, a słońce typu R w zderzeniu ze zbiornikiem paliwa anihiluje życie w całym układzie, bo tak. I po co było budować jakieś Gwiazdy Śmierci?. Niezbyt satysfakcjonujące rozwiązanie dla fanów, no ale przynajmniej obeszło się bez dramatycznego gwałtu na logice (z pewnym wyjątkiem), w przeciwieństwie do Ostatniego Jedi.

No dobrze, jako niewymuszoną zaletę mogę wymienić różnorodność korzystania z Mocy i unikalne zdolności Jedi. Namnożyło się ich na kartach opowieści wielu, więc cieszy, że Soule próbował im nadać jakichś cech wyróżniających. Efekt jest średnio zadowalający, jednak dostrzegam kilka inspiracji, przede wszystkim Bastillą Shan i jej medytacją bitewną, ale zauważam echa umiejętności Quinlana Vosa czy Jaksa Pavana z Nocy Coruscant.

Cholera, siedzę, myślę i naprawdę trudno znaleźć mi kolejny pozytyw. Nie mogę za to wyjść z podziwu nad tym, jak można tak skutecznie zarżnąć dobry pomysł. Przecież to był właściwie samograj. Nieskończona baza pomysłów z EU. Świeży, niewyeksploatowany okres. Warunki idealne do udobruchania fanów i zdmuchnięcia smrodu po Nowej Trylogii. A jednak udało się to skopać! Gratulacje, Kathleen Kennedy otrzymuje ode mnie order z ziemniaka.

Charles Soule jest przede wszystkim scenarzystą komiksowym i to czuć. Pomysły, które robiłyby wrażenie rozrysowane w kilku kadrach, na kartach książki wypadają śmiesznie. Chociażby postaci służące za wypychacz treści. Przedstawienie pani kapitan, od życiorysu, po charakter. Bum, nie żyje. Technik kontroli lotów? Wiemy z kim się umawia, jakim jest człowiekiem, na czym polega jego praca, a nawet jakie piwo lubi. Bum, nie żyje. A jesteśmy dopiero na 33 stronie książki! Doceniam walor humorystyczny, ale ja się grzecznie pytam, co autor chciał osiągnąć? Zabić w czytelniku jakiekolwiek emocje już od pierwszego rozdziału?

Nie polecam Światła Jedi nikomu, bo to po prostu słaba opowieść i fatalne Gwiezdne Wojny. Zamiast nowego początku dostajemy starą (byle)jakość. Zamiast wyrazistych, nowych Jedi, dostajemy bandę nudnych pacyfistów bez charakteru. Zamiast ciekawych antagonistów – ich parodię. Po lekturze straciłam zainteresowanie Wielką Republiką i wątpię, aby Disney/Lucas był w stanie wydać cokolwiek, co zmieni moje odczucia. Idę o zakład, że w kolejnej powieści zobaczymy Yodę (wspomnianego już na kartach Światła Jedi), co będzie desperacką próbą zainteresowania fanów Wielką Republiką. Nie dajcie się jednak nabrać i trzymajcie się od niej z daleka.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Star Wars. Wielka Republika. Światło Jedi
Wydawnictwo: Wydawnictwo Olesiejuk
Autor: Charles Soule
Data Premiery: 04.05.2021
Gatunek: Space Opera
Tłumaczenie: Anna Hikiert
Liczba stron: 478
ISBN: 978-83-8216-563-0

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Katarzyna "Shallaya" Grochulska
Katarzyna "Shallaya" Grochulska
Rąbnięta kocia madka, której życie upływa na negowaniu faktu zbliżającej się trzydziestki. Hobbistycznie kolekcjonuje kolejne gry na kupce wstydu, łudząc się, że może na emeryturze nadrobi. Wychodzi z założenia, że nie ma czegoś takiego, jak „zbyt wiele książek”. Fanka Star Warsów, fantastyki i kiczowatego si-fi lat 80. Pisać lubi prawie tak bardzo jak gotować, a gotować niemal tak samo jak dobrze zjeść. Stroni od rywalizacji, ale jeśli się w coś angażuje, to na sto procent.
Nie bronię Expanded Universe (dalej EU) ze względu na jego wysokie walory czytelnicze. Mam świadomość, że większość książek wydawanych pod logiem Star Wars była zła, kiepska, a w najlepszym wypadku przeciętna. Miały jednak jeden, wspólny mianownik – każda, nawet najgorsza opowieść (Planeta Życia, a...Jak urżnąć kurze gwiezdne jaja? Recenzja książki Wielka Republika: Światło Jedi
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki