Gdy na popularnym portalu społecznościowym pojawiła się informacja o kolejnej książce Michała Gołkowskiego, stwierdziłem „i bardzo, kurde, dobrze”. Chłop ma łeb do tworzenia świetnych historii, więc to doskonały powód, bym odpalił swoje sadystyczne skłonności do testowania wytrzymałości książkowego regału. I gdy tak krążyłem myślami po kolejnym możliwym uniwersum i wertowałem tekst, zapoznając się z tytułem z dobrze znanym mi fontem, moje marzenia legły w gruzach. „Po ch*j?!” – zapytałem sam siebie. „To niemożliwe, aby Gołkoś wyprztykał się z pomysłów! Przecież tamto się już skończyło!”
Otóż nie, szanowni Państwo. Nawet najbardziej oczywisty koniec można zamienić w dobrze zapowiadający się początek. Ale jak to zrobić? – zapytacie. Wystarczy zapoznać się z cyklem komorniczym i przeczytać jeszcze świeżutką Arenę Dłużników. A ci, którzy znają już przygody Zeka, no cóż…
Wyobraźcie sobie taki scenariusz. Na skutek (nie)szczęśliwego choć zaplanowanego zbiegu wydarzeń wasz świat ulega zniszczeniu. Wszyscy bliscy… a co się będę rozdrabniać. Wszelkie żywe istoty stanowią już tylko kolejny nic nieznaczący element wielkiego boskiego planu, a was z kolei olał Zegarmistrz Światła Purpurowy i jako jedyni ocaleni dostajecie w bonusie potężną moc. Tak w skrócie – staliście się bogiem ze wszystkimi dodatkami, zwolnieniami z podatków, 500+, kartą Honorowego Dawcy Krwi, świętościami i innymi zajebistościami. Siedzicie sobie w pięknym pałacu, a jednym z waszych zainteresowań jest zabawa w tworzenie światów. Macie do dyspozycji program stanowiący połączenie Minecrafta i Spore w jednym. Czasem wracacie wspomnieniami do czasów sprzed apokalipsy, by po chwili sprawdzić, co się wydarzy na jednym z symulatorów uniwersów, gdy połączycie geny ryby i myszojelenia lub pieprzniecie falą tsunami w obrośnięty grzybami ląd. I tak sobie tkwicie w tym swoim samouwielbieniu, gdy nagle słyszycie pukanie do drzwi. Przecież nikogo się nie spodziewacie, więc z czystej ciekawości otwieracie wrota swojej pustelni. I nagle na kwadrat wbija wam typ, którego imię kojarzy się z hinduskim kinem ślizganym, by oznajmić, że wasz czas się skończył i to on przejmuje pałeczkę (jak to zabrzmiało), przy okazji chwaląc się swoimi skrzydłami. Kolo nie żartuje, a nawet jeśli jest cień szansy, by przez chwilę stać się Julesem Winnfieldem, by wybić mu ten pomysł z anielskiego łba, to zanim wypowie się całą sekwencję z Ezekiela 25:17, do chaty może wbić armia jemu podobnych inceli. Parafrazując znany tekst z przedpotopowej reklamy batona czekoladowego: „To dobry dzień na ewakuację, mój synu”. I hyc – wskakujecie do jednego ze swoich uniwersum-zabaweczek. I to takiego, który najbardziej przypomina świat, zanim zaczął się ten cały pierdolnik zwany apokalipsą.
Napiszę krótko: nie zawiodłem się! Choć na początku sceptycznie podchodziłem do całego konceptu, to przyznaję, że Gołkowski wie, jak zdobyć serce czytelnika. Arena Dłużników to tak naprawdę jedna, długa i zajebista pasta. Biorąc pod uwagę ilość czarnego humoru, sarkazmu i nawiązań do popkultury, to nawet pasta al dente. Dzięki odpowiedniemu umiejscowieniu głównego bohatera, fani poprzedniej trylogii nie zaznają efektu deja vu, o co, nie oszukujmy się, nietrudno w przypadku kontynuacji. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy, tym bardziej, że autor pozostawił głównego bohatera wraz ze swoją Drużyną Spie*****nia (ups, mały spoiler) w miejscu dobrze znanym, choćby przez słynny zegarek w Pulp Fiction.
Z rękoma wzniesionymi ku niebu dziękujemy Fabryce Słów za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Komornik – Arena Dłużników #1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Autor: Michał Gołkowski
Ilustracje: Paweł Zaręba
Gatunek: post-apo, fantasy
Data premiery: 10.11.2021
Liczba stron: 463
ISBN: 978-83-7964-682-4