SIEĆ NERDHEIM:

Władca Browaru: Drużyna Piwowarczyka. Recenzja książki Beniamin Ashwood

Beniamin Ashwood – okładka ksiązki
Beniamin Ashwood – okładka ksiązki

Widząc klasyczny fantastyczny scenariusz oklepany niczym pośladki karczmarki w przydrożnej tawernie, pozwoliłem sobie spodziewać się tytułu typowo rozrywkowego – nastawionego na zabawę, dynamiczne tempo oraz częste szturchanie sztampowych motywów. Co dostałem? Nużącą i niezdecydowaną książkę podróżniczo-piwowarską z zawiązaniem akcji pojawiającym się łaskawie w ostatnim rozdziale.

Ben to niezwykle poczciwe chłopisko pochodzące z wioski położonej na górzystym wygwizdowie. Jest to mieścina na tyle ustronna, że żaden popularny czarodziej nie wpada tu przejazdem, siły ciemności nie są zainteresowane napadem rabunkowym, a wioskowy dziad nie trzyma w piwnicy między kiszonkami pradawnego artefaktu wymagającego transportu. W skrócie: cisza, nuda i brak perspektyw. Na Bena czeka tu jedynie warzenie piwa, nabawienie się pokaźnego brzuszyska godnego wieloletniego degustatora chmielowych trunków oraz gromadka rozkrzyczanych dzieci. Chociaż biorąc pod uwagę jego brak ogarnięcia w relacjach damsko-męskich, ostatnia rzecz mu raczej nie grozi. Na szczęście dla Ashwooda konwencja zakłada, że prosty chłopak ze spokojnej wioski ma 100% szans na ocalenie krainy przed wielkim zagrożeniem. Problem w tym, że nie do końca wiadomo, przed czym dokładnie trzeba ratować okolicę. Wioskę atakuje tylko jeden demon, a heroiczne zdzielenie go pałą między oczy wcale nie rozpoczyna nowego zadania głównego. Dopiero chwilę później na scenie pojawia się drużyna bohaterów, a los (wspólnie z naciąganą fabułą) od niechcenia popycha Bena na szlak w roli zupełnie zbędnego towarzysza w misji, na której przebieg nie ma najmniejszego wpływu.

Początkowo Beniamin Ashwood robi całkiem dobre wrażenie. Główny bohater na swoje pierwsze zadanie idzie z drewnianą pałką w garści, jednak zamiast tłuc szczury czy wilki, musi zmierzyć się z demonem. W rolach głównych mamy więc prostego bohatera, zagrożenie cuchnące siarką oraz odrobinę gatunkowej świadomości i pierwsze mrugnięcia okiem – w końcu każde szanujące się RPG rozpoczyna od deratyzacji i wymachiwania pałą! Dodatkowo od pierwszych rozdziałów mamy do czynienia z najbardziej klasycznym scenariuszem fantastycznej przygody – nikogo nie zdziwi pojawiająca się drużyna, długa podróż, odkrywanie siebie i okazjonalne szkolenie w walce mieczem. Historia szybko się rozkręca, by po chwili całkiem zwolnić – przygód jest niewiele, a prosty schemat zaczyna łomotać nas po głowie, jakby walił kuflem w karczemny blat. Zabawa się kończy i okazuje się, że A.C. Cobble zatapia się w sztampę całkiem na poważnie. Na dodatek idzie na łatwiznę, bezczelnie odfajkowując kolejne punkty z podręcznika Hej przygodo, czyli jak zostać bohaterem z gminu w kilku łatwych krokach.

Gdy nakłamałeś w CV, ale jednak dostałeś tę robotę.
Gdy nakłamałeś w CV, ale jednak dostałeś tę robotę.

To oczywiste, że historia potrzebuje rozpędu oraz przedstawienia świata i bez kilku podstawowych kroków się nie obejdzie (to znaczy może i bez nich, ale rzucanie czytelników na głęboką wodę potrafi być ryzykowne). Tylko że Cobble jest zupełnie pozbawiony pewności siebie i zaczyna powtarzać te podstawowe ruchy po kilka razy, dzięki czemu w pierwszej połowie książki dostajemy zapętloną nużącą sekwencję ekspozycji wymieszaną z nieciekawymi przerywnikami. Najpierw jest trochę podróży, zachwyt nowym miastem, dwa rodzaje treningów, a później… uwaga! Ruszamy w drogę i powtarzamy wszystko dla pewności jeszcze kilka razy. Na szczęście każde kolejne miasto różni się nieco architekturą i zapachem głównego placu targowego, bo w przeciwnym razie mielibyśmy do czynienia z niemal identycznymi opisami.

Radość z czytania zabija zupełny brak pomysłu na pierwszy tom. Książka posiada szczątkowy wątek główny, który nie zostaje urozmaicony żadnym zagrożeniem. Monotonię niekończącej się podróży oraz powtarzalnej ekspozycji przerywa od czasu do czasu niewielka bójka czy inne tarapaty. Nie jest to jednak szczególny powód do radości, bo w tych momentach historia wypada jeszcze gorzej. Kuleje tu akcja, przedstawienie głównego bohatera oraz związki przyczynowo-skutkowe.

Prostolinijność Bena jest czasem wręcz porażająca. Trzeba przyznać, że kreacja poczciwego chłopiska ze wsi, które dziwi się na widok każdego większego budynku, wyszła autorowi całkiem nieźle. To naprawdę uroczy pomysł na ogranie schematu. Niestety szybko staje się on zwyczajnie śmieszny. Ben złapany przez opryszków i zamknięty w lochu, gdzie czeka go śmierć, dochodzi do wniosku, że jednak nie nadaje się na wielkiego bohatera opowieści, a takie przygody nie są dla niego. Co tam, że go zagłodzą, pobiją i wypatroszą – jego! Zdrowego chłopaka przed dwudziestką! Co z tego, że nie wróci do rodzinnej wioski, nie uwarzy piwa i nie zobaczy przyjaciół. No trudno, zdarza się. Na dodatek znajduje w sobie jeszcze na tyle pozytywnej energii, że próbuje przekonać porywacza, że paranie się złodziejstwem jest moralnie złe. Na dodatek prosty bohater szybko okazuje się podręcznikowym przykładem Gary’ego Stu – wszyscy go lubią i poklepują po pleckach, dziewczyny z nim flirtują i zachwalają postępy, a dobrzy znajomi wyciągają z każdej opresji.

Miała być wielka przygoda… wyszła niezdecydowana książka podróżniczo-piwowarska

Postaci drugoplanowe to kolejny słaby element książki. Niby jakieś są, ale to tak naprawdę chodzące klisze, które rozmawiają ekspozycją. Na dodatek w kreacji kompanów Bena brakuje konsekwencji (mrukliwy wojownik po pewnym czasie okazuje się jajcarzem dokładnie jak… inny drużynowy żartowniś), a decyzje głównego bohatera nie mają najmniejszego wpływu na jego relacje z pozostałymi. Postaci kobiece otaczające Bena (z małymi wyjątkami) są całkowicie spłaszczone i pojawiają się głównie po to, aby zachwalać dobroduszność bohatera, jego wielkie serce, wielkie mięśnie i pewnie za chwilę zachwalałyby inne wielkie atrybuty, które z pewnością posiada. Wisienką na torcie tego pokazu powierzchownego pisania jest fakt, że ta niewielka liczba dramatycznych wydarzeń, których doświadcza Drużyna Kufelka, zupełnie po nich spływa. Ktoś z towarzyszy umiera? No trudno, było smutno przez dwa akapity, więc to chyba wystarczy? Gdy daleko za dwusetną stroną bohaterowie trafiają na grupę demonów, wydaje się, że coś w końcu zacznie się dziać! Ekipa trochę walczy, mija miejsce rzezi, przekazuje informacje o masakrze dalej i… po chwili całkiem o tym zapomina!

Pod koniec pierwszego tomu ewidentnie widać, że autor nie posiadał żadnego sensownego pomysłu na dociągnięcie historii do finału. Stale się powtarza, sztucznie rozciąga akcję i dorzuca do fabuły mało angażujące wątki – no bo co nas obchodzi konflikt w piwowarskim półświatku oraz problemy z toczeniem pustych beczek przez miasto, skoro w górach demony zarżnęły biednych żołnierzy? Na dodatek Cobble coraz więcej rzeczy opisuje po łebkach, przeskakuje w czasie o całe miesiące lub dla odmiany zatrzymuje się na drobnostkach.

Beniamin Ashwood cierpi przede wszystkim na brak wciągającej fabuły. To jedna wielka prezentacja prostego świata, która przekształca się w nieatrakcyjne poszukiwanie tematów zastępczych. Za bohaterami nie kroczy żadne niebezpieczeństwo, na okładce znajdziemy więcej demonów niż w samej książce, a główna intryga kształtuje się za naszymi plecami – między innymi wtedy, gdy Ben idzie obwąchać kolejny targ rybny. Największym zwrotem akcji jest tu numerek z karczmarką, największym przeciwnikiem – powracający kac, a największym intelektualnym wyzwaniem – usprawnienie systemu przetaczania beczek. Historia jest tu zupełnie nijaka. Włóczy się bez celu, a my w połowie książki nadal nie wiemy, w jakim kierunku to wszystko zmierza. Cobble podaje nam klasyczny schemat w maksymalnie nieciekawy i nużący sposób. Nie znajdujemy tu atrakcyjnych elementów, bohaterowie są mało przekonujący, a akcja zawiązuje się dopiero w ostatnim rozdziale. Może przed czytaniem należało odurzyć się piwem? Nie mam jednak pojęcia, ile musiałbym wypić, aby zacząć się dobrze bawić. Moja wątroba bardzo niechętnie reaguje na wieści o pięciu kolejnych tomach.

Autor tekstu prowadzi na Facebooku stronę RuBryka Popkulturalna.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Beniamin Ashwood
Cykl: Beniamin Ashwood
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Autor: A. C. Cobble
Tłumaczenie: Dominika Repeczko
Data premiery: 26.03.2021
Gatunek: Fantasy, fantastyka przygodowa

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Wojciech Bryk
Wojciech Bryk
Student dziennikarstwa, który ma w sobie Zagubionego Chłopca. Uwielbia intertekstualność, easter eggi, zabawy skojarzeniami, popkulturowymi tropami oraz wszelkie dwuznaczności. W wolnych chwilach rozmyśla, co stało się z baśniowymi postaciami, oraz regularnie dokarmia rosnącego w nim geeka. Z radością wsiąka w fantastykę każdego rodzaju. Nieustannie pragnie odkrywać nowe rzeczy i dzielić się znaleziskami z innymi... a jeżeli przy tym wywoła u kogoś uśmiech, będzie całkiem spełniony. Stara się dorosnąć do prowadzenia własnego bloga. O horrorach pisze na portalu Mortal, a o popkulturze dla #kulturalnie.
Widząc klasyczny fantastyczny scenariusz oklepany niczym pośladki karczmarki w przydrożnej tawernie, pozwoliłem sobie spodziewać się tytułu typowo rozrywkowego – nastawionego na zabawę, dynamiczne tempo oraz częste szturchanie sztampowych motywów. Co dostałem? Nużącą i niezdecydowaną książkę podróżniczo-piwowarską z zawiązaniem akcji pojawiającym się łaskawie w ostatnim...Władca Browaru: Drużyna Piwowarczyka. Recenzja książki Beniamin Ashwood
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki