Pięćdziesiąt twarzy Blacka jest, jak łatwo się domyślić, parodią znanej (przynajmniej ze słyszenia) ekranizacji bestselleru ubiegłych lat – Pięćdziesięciu twarzy Greya. Jako osoba lubiąca sięgnąć czasem po książkę lub film, które powszechnie zostały uznane za beznadziejne, nie mogłam odmówić sobie zapoznania się z literackim i filmowym pierwowzorem tej parodii. Nie będę się nad nimi w tym miejscu nadmiernie rozwodzić – zapewne większość zdążyła już usłyszeć wiele mało pochlebnych opinii o Pięćdziesięciu twarzach Greya, a moja nie będzie od nich szczególnie mocno odbiegać. Dowodem na to niech będzie fakt, że w filmie najbardziej wciągnęła mnie kontemplacja rozmiaru stóp Dakoty Johnson, wcielającej się w postać Anastasi Steele, które w jednej ze scen „erotycznych” przykuły moją uwagę i nie chciały mi odpuścić aż do napisów końcowych. Na Pięćdziesiąt twarzy Blacka poszłam z nastawieniem, że nie warto oczekiwać kina ambitnego i humoru wysokich lotów, wyzbyłam się więc wstydu i poprosiłam o bilet na jeden z seansów, dzielnie znosząc zaskoczone spojrzenie drukującej go kasjerki. Czułam się jak indywiduum odbiegające od normy, gdy wchodziłam na opuszczoną salę kinową, w której seans został wyświetlony dla jednego widza – mnie.
Filmowy pierwowzór sam w sobie wzbudzał albo łzy zażenowania, albo wesołe parsknięcia śmiechem w najmniej odpowiednich momentach. Pięćdziesiąt twarzy Greya było więc produkcją z jednej strony proszącą się o to, by ktoś ją sparodiował, z drugiej zaś sam w sobie był karykaturalnie przedstawioną relacją dwojga ludzi. Parodia jest tematem niewdzięcznym i trudno zrobić to z klasą i polotem, których nie udało się osiągnąć również w tej produkcji. Twórcy (a wśród nich Marlon Wayans, znany z pierwszych trzech części Strasznego filmu czy dwóch części Domu bardzo nawiedzonego, w tym filmie wcielający się również w rolę Christiana Blacka) poszli jednak po najmniejszej linii oporu, ograniczając się do skopiowania najważniejszych scen z pierwowzoru i dołożenia od siebie ogromu niesmacznego i wulgarnego humoru. W efekcie większość scen kończyłam nie zaśmiewając się wesoło, a chowając twarz w dłoniach.
Same postacie również nie odbiegają wiele od literackiego pierwowzoru. Mamy zatem Christiana Blacka – milionera, który zyskał swój majątek w szemrany sposób, ot – chociażby okradając na ulicy staruszki, kradnąc samochody sprzed hoteli, a swój dopasowany i szyty na miarę garnitur zdobył uciekając w nim ze sklepu. Nie zabrakło również młodej i naiwnej studentki mającej przeprowadzić z nim wywiad, której imię zostało przeinaczone z Anastasia na Hannah, co znajduje wytłumaczenie jedynie w tym, że w książkowym pierwowzorze imię głównej bohaterki skracane było do Ana. Spotkamy też oczywiście współlokatorkę naszej bohaterki, biedniejszego brata naszego bogacza i wiele innych postaci, których pierwowzory można było zobaczyć w Pięćdziesięciu twarzach Greya. Każda z nich wyposażona została w zestaw cech, które z założenia miały widza rozśmieszyć – matka Christiana (w tej roli Jane Seymour znana z serialu Dr. Quinn) nie ufa swojemu adoptowanemu synowi, notorycznie podkreślając, że pilnuje przy nim własnego portfela, i sypiąc przy tym rasistowskimi żartami jak z rękawa. Żeby te wszystkie nawiązania wychwycić, trzeba znać jednak oryginał – w przeciwnym wypadku wiele odniesień może umknąć, a niektóre sceny mogą stać się niezrozumiałe, przez to zaś jeszcze mnie zabawne.
Znakiem rozpoznawczym tej produkcji są właśnie rasistowskie i seksistowskie żarty w najgorszym możliwym wydaniu. Znajdą się też sceny, podczas których nie polecam jeść osobom mającym słabszy żołądek. Nie każdemu może odpowiadać poziom humoru sprowadzający się do obślinionego tosta, pokazania genitaliów czy zabrudzonej bielizny. Po przeczytaniu opisu filmu nie jest też zaskoczeniem, że pan Black nie jest w żadnej mierze dobrym kochankiem, wręcz przeciwnie – skąpo obdarzony przez naturę zupełnie nie radzi sobie w łóżku, pokazania czego producenci nam nie skąpią. Mamy zatem kilka scen, w których jego problemy widoczne są jak na dłoni, łącznie z sytuacją, w której damska widownia wyśmiewa go, gdy w klubie ze striptizem kończy swój show, rozbierając się do rosołu. Och, no tak.. wspominałam, że nasz pan Black miał trudne i ciężkie życie, zanim dorobił się swojej fortuny? Właśnie rozbieranie się przed kobietami było tego częścią.
Nie zaskoczy też fakt, że skoro poziom humoru nie odbiega od tego, co oferowały widzowi Straszne filmy, to i poziom aktorstwa szczególnie nie różni się od tego, co mogliśmy zobaczyć we wcześniejszych produkcjach tego scenarzysty. Błaznowanie na dużym ekranie nie kończy się w tym wypadku najlepiej. Jeśli zaś mam szukać jednej pozytywnej strony filmu, sceny wywołującej na mojej twarzy lekki uśmiech, to bez wątpienia będą to wyłącznie dwa momenty, na cały, półtoragodzinny film – pierwszy, gdy w pokoju zabaw Black czyta Pięćdziesiąt twarzy Greya, torturując naszą główną bohaterkę kolejnymi rozdziałami i komentując to jako grafomaństwo; druga zaś, to scena, w której z ust jednego z bohaterów, podczas rozmowy o filmach, pada pytanie, czy muszą kręcić takie gnioty. Nie wiem, czy było to zamierzone puszczenie oczka do widza na tyle odważnego, by ruszyć na ten konkretny seans, dające do zrozumienia, że twórcy zdają sobie sprawę z poziomu filmu, jednak po seansie miałam dokładnie ten sam komentarz na ustach. Film, w moim odczuciu, bez wątpienia należy do kategorii gniotów, których nie polecę nikomu, nawet najgorszemu wrogowi.
Ocena: 1/10
Plusy:
+ dwukrotnie puszczone do widza oczko
Minusy:
– trzeba znać oryginał, by zrozumieć niektóre żarty i sceny
– żenujący poziom humoru
– żenujący poziom aktorstwa
– pójście po najmniejszej linii oporu przy parodiowaniu
– wulgarność i chamskość
Autor: Idris