Anime

Z anime powstałeś, w anime się obrócisz. Recenzja anime Pacific Rim: The Black

Główni bohaterowie: Atlas Destroyer, Taylor, Hayley, Chłopiec, Shane, Mei. W tle australijska fauna.

Pierwszy Pacific Rim podbił serca nowego pokolenia miłośników mechów i kaiju, nawet wśród tych, którzy wcześniej nie interesowali się tymi gatunkami rozrywki, a gumowe wygibasy Godzilli kwitowali uśmieszkiem. Guillermo del Toro pogodził estetykę Wschodu z Zachodem równie zręcznie, jak łączył CGI z imponującymi efektami praktycznymi, wzmacniając iluzję. Niestety sequel, już bez udziału mistrza, został pozbawiony tej gracji. Mając w pamięci rozczarowujące Pacific Rim: Rebelia, i nie będąc miłośnikiem anime 3D, podchodziłem do The Black jak do wyrzuconego na brzeg truchła potwora: z chorobliwą ciekawością, zastanawiając się, czy żyje, czy już capi oraz, czy jak szturchnę mocniej nie wybuchnie. Otóż bestia żyje! I ochoczo zrywa się do biegu, wracając do domu w konwencji japońskiej animacji, a ja z przyjemnością prześledziłem jej krótki sprint przez siedem odcinków.

Serial zabiera nas w czasy po Rebelii, do Australii. Idąc w ślady Mad Maxa, przyszłość Terra Australis jest postapokaliptyczna – inwazja Kaiju na kontynent nie została odparta, bestie wygrały z ludźmi oraz ich maszynami bojowymi, Jaegerami. Tym razem Prekursorzy, istoty odpowiedzialne za inwazję, opanowali przywoływanie portali w dowolnych miejscach na Ziemi. Zarządzono masową ewakuację, a ci, którym się nie powiodło, żyją teraz na ruinach dawnej cywilizacji. Nawykli do australijskiej fauny ludzie, łatwo zaadaptowali się do sąsiedztwa nowych bioform grasujących na pustkowiach. Między ocalałymi są Taylor i Hayley, rodzeństwo zawodowych pilotów mecha bojowego. Ich rodzice wyruszyli w poszukiwaniu pomocy i zniknęli na pięć lat, więc gdy los podał nastolatkom porzuconego jaegera treningowego, postanowili ruszyć śladem zaginionych.

Twórcy szybko wybijają nam z głowy myśl, że będzie to lekka przygoda z wielkim robotem. Pierwszy odcinek rozpoczyna i kończy rzeźnia, dokonywana na ludziach przez Kaiju. Niedługo potem pojawiają się problemy z zapasami i przeciwnikami, innymi niż monstra. Ocalali rozdzielają się na gangi-plemiona (i nie są to uczynni przestępcy z filmów, zjednoczeni z resztą ludzkości wspólnym wrogiem). Shane, przywódca nomadycznych Bogan, nie wacha się przed otworzeniem ognia do dzieci, jeśli miałoby to pomóc w pozyskaniu wartościowych zasobów. W porównaniu do pełnometrażowych wersji historii tutaj atmosfera jest cięższa i pozbawiona radosnego optymizmu odpierania najeźdźców. W podtrzymaniu klimatu pomaga rozbrojony robot nastolatków, Atlas Destroyer. Pilotom kolorowego kolosa pozostaje walka wręcz, własna kreatywność i wsparcie wyszczekanej pokładowej SI, Loa. I nie ukrywam, że bardzo mnie to ucieszyło.

Tak jak wiele show z mechami w roli głównej, również Pacific Rim ma swoje grzeszki, na przykład wyciąganie w ostatniej chwili ukrytych broni, tak skutecznych, że cała poprzedzająca sekwencja walki wydaje się zbędna (jak miecz w pierwszym filmie!). Z potyczkami sprowadzonymi do stalowych pięści stawki już na pierwszy rzut oka są bardzo wyraźne (protagoniści nie są bardzo doświadczeni, a ich Jaeger nie może liczyć na naprawy) i łatwiej nadążyć za akcją. W tych warunkach każda bestia może stanowić wyzwanie, dzięki czemu dłużej zabawia na ekranie. Szkoda, że (pomimo dobrej choreografii) starcia pozbawiono należytego im ciężaru – nie czuć impetu ciosów i masy pędzących na siebie kolosów. Duże paskudy drepczą równie lekko, co małe, psowate wersje, a gdy obijają się o ziemię, sprawiają wrażenie baloników wzbijających pył.

Trójwymiar w anime wykorzystano bez szczególnych fajerwerków, obecne są tu typowe niedoróbki (np. wspomniana lekkość modeli), jak i zalety. Polygon Pictures kontynuują kreskę z pełnometrażowej trylogii Godzilli, usprawniając ją o żywszy ruch ludzkich postaci. Daleko tu jeszcze do poziomu ślicznego Beastars, ale jest poprawa. Tła dalej są zjawiskowe, a mechy należycie monumentalne. Nowe wzory Jaegerów pasują do tego, co już widzieliśmy w kinach. To samo dotyczy Kaiju. Problemy pojawiają się, kiedy zestawimy poszczególne elementy razem. Potwory (dosłownie i w przenośni) gryzą się z robotami, tekstury skóry i łusek wyglądają jak zaczerpnięte z innego źródła, niż reszta animacji. Nie przeszkadzało to w serii spod znaku Planet of Monsters, gdzie Godzilla była monumentalnym, niemożliwym do objęcia wzrokiem, tytanem. Wtedy swoje robiła perspektywa, a tutaj mamy wrażenie obcości i to nie w narracyjnym sensie. Można do tego efektu przywyknąć. Na szczęście jedna z kluczowych poczwar, hybryda maszyny z Kaiju nazywana Apex, została wymodelowana bez problemów z kontrastem.

Fani Pacific Rim mogą w tym momencie unieść brwi z zainteresowaniem, a całej reszcie służę wyjaśnieniem, dlaczego wspomniałem o tym konkretnym monstrum. W The Black twórcy sięgnęli po oryginalne, niewykorzystane idee Guillermo del Toro, które miały być zaplanowane jako kontynuacja pierwowzoru. Cieszy mnie ich wskrzeszenie i umiejętne wkomponowanie w historię, bo dzięki temu czuć ducha reżysera w serialu (czego niestety zabrakło w Rebelii), a co za tym idzie, daje to obraz miłości twórców i pozytywnie wróży na przyszłość.

Siedem odcinków to zaledwie prolog historii. Trochę czasu schodzi tu na rozkręcenie fabuły i wprowadzenie najważniejszych postaci, a kiedy tylko dostajemy pierwsze śmiertelne starcie ­ wyskakują napisy końcowe. I nie jest to mój zarzut do tempa! Czas jest tu dobrze wykorzystany, jednak to serial stworzony co najmniej pod drugie tyle odcinków, a tak długa przerwa ściska fanowskie serducho i zostawia niedosyt. Głównych bohaterów poznajemy stopniowo i obsada ma, przyciągającą uwagę, chemię (moją ulubienicą jest pyskata SI), aktorzy dubbingowi brzmią naturalnie (słychać australijski akcent, a lokalna wymowa to zawsze plus). Shane wypada odpowiednio bezwzględnie i działa dość inteligentnie, biorąc pod uwagę świat, w jakim żyje.

Kilkukrotnie przewidywałem, kiedy wyskoczą wytarte klisze. Szczęśliwie The Black lubi się nimi bawić, np. dodając szczyptę czarnego humoru i pragmatyzmu. Wiemy, że Atlas Destroyer jest sam w sobie protagonistą i tak zwyczajnie nie wpadnie w ręce łotrów – gdy lider Bogan chce położyć na nim łapy, nie zdaje się na próbę kontroli buntowniczych nastolatków tylko dlatego, że potrafią pilotować machinę. Posiadając w obozie własnego pilota, woli metodą prób i błędów znaleźć mu partnera spośród dostępnych zbirów. Zawsze lubię kreatywne wykorzystywanie obecnej w settingu technologii i produktów z Kaiju, a serial ochoczo rozwija pomysły zapoczątkowane w filmach, na przykład technologię Dryftu. To niektóre z pozytywnych przykładów i przeważają one nad standardowymi głupotkami z filmów akcji, takimi jak grzanie z karabinów do wyraźnie kuloodpornego olbrzyma. Trochę wstyd, że to się tu w ogóle znalazło, ale na szczęście w tej niefortunnej scenie sięgnięto prędko po bazookę.

Jest jednak pewna tropka, której nigdy nie będę fanem. Bardzo wcześnie bohaterowie natrafiają na nowego towarzysza, tajemniczego niemowę zwanego Chłopcem. Pochodząca z próbówki enigma jest wielką, chodzącą flagą z napisem „mam ukryte moce i jestem tykającym Deus ex machina!”­ i żadna ilość uroku nie przekona mnie do niego. Nietrudno zgadnąć, czym jest. Przez większość sezonu bardziej stanowi drepczący za bohaterami rekwizyt, niż bohatera. Liczę, że z Chłopca jeszcze coś ciekawego w scenariuszu wyniknie, szczególnie po tym, jak jego „sekret” zostaje ujawniony w finale i przestaje wisieć nad Taylorem i Hayley, jako darmowa karta wyjścia z więzienia.

Pacific Rim: The Black nie odkrywa Ameryki (ani Australii). Franczyza powinna być już na tyle znana, żeby samym tytułem sugerować, co dostaniemy na talerzu i dokładnie to podaje, z dodatkową przystawką postapokalipsy i deserem à la del Toro. Mechaniczne olbrzymy tłuką potwory? Tłuką. I dobrze, fajnie popatrzeć. Serial wprowadza w swój świat, bez konieczności znajomości oryginałów i umiejętnie bawi się klockami, które pozostawiły po sobie pełnometrażowe filmy, wzbogacając w ten sposób fabułę. Marka wykonuje udany powrót do swoich źródeł w anime, co jeszcze lepiej rokuje na przyszłość. Szkoda tylko, że to wciąż będzie jeden sezon rozbity na dwie części.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Pacific Rim: The Black
Data premiery: 04.03.2021
Typ: anime
Gatunek: mecha, sci-fi
Liczba odcinków: 7
Twórcy: Greg Johnson, Craig Kyle
Studio: Polygon Pictures, Legendary Television
Obsada: Calum Worthy, Gideon Adlon, Erica Lindbeck, Victoria Grace
PRZEGLĄD RECENZJI
NASZA OCENA
7
ŹRÓDŁOIzka
Poprzedni artykułConan sam w Nowym Jorku. Recenzja komiksu Berserker Uwolniony
Następny artykułPretensjonalne penisy. Recenzja komiksu Faithless tom 1
Pod obliczami maski trifaccia kryje się student dziennikarstwa, dumny koci tata, a także pasjonat mitologii greckiej oraz wielu aspektów popkultury. Jak Cerber strzegę swojej kolekcji gier, książek, komiksów, figurek Transformersów i Power Rangers. Kiedy tylko jest szansa, oddaję się urban exploringowi z ekipą Pniak, po drodze próbując głaskać uliczne sierściuchy. Najczęściej gram z padem lub kostkami w garści. Piszę, słuchając muzyki ze starą duszą, a kawałek serca bije w Wenecji.
recenzja-anime-pacific-rim-the-black<p><strong>Plusy:</strong><br /> + kreatywne wykorzystanie świata <i>Pacific Rim</i> i oryginalnych wizji del Toro<br /> + w większości przemyślane zachowania postaci<br /> + bardziej dramatyczne walki bez mnóstwa uzbrojenia<br /> + postapokaliptyczny klimat<br /></p> <p><strong>Minusy:</strong><br /> – modele kaiju kontrastują z resztą<br /> – nie odczuwa się ciężaru gigantów<br /> – rozkręca się powoli i szybko kończy<br /> – oklepany motyw „tajemniczego dziecka"</p>
Subskrybuj
Powiadom o
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
wpDiscuz
Exit mobile version
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki