ŚWIAT KOMIKSU

Bernie Wrightson żyje, żyje. Recenzja komiksu Frankenstein żyje, żyje!

0

frankcover

W życiu każdego zjadacza popkulturowego chleba powszedniego przychodzi moment, gdy pytanie o znajomość podstawowych składników przełykanej właśnie potrawy lub autorów poszczególnych przepisów potrafi z nagła zahamować ów kęs w gardle. Zatem, smakosze popkultury, w jakiej kuchni skosztowaliście po raz pierwszy dania, którego główną treścią był potwór doktora Frankensteina? U Borisa Karloffa? W Hammer Film Productions? Albo w bardziej wykwintnym lokalu, nadzorowanym przez Kennetha Branagha? A może dotarliście wprost do omszałych gotyckich piwnic, gdzie przechowywany jest w klasycznej pierwotnej postaci egzemplarz tego spulpowanego na różne sposoby motywu grozy, czyli powieść Mary Shelley? Jakkolwiek zabrzmi odpowiedź, komiks Frankenstein żyje, żyje! Steve’a Nilesa i Berniego Wrightsona wzbogaci wasze dotychczasowe doznania smakowe.

Ich autorska wersja losów jednej z najstarszych gwiazd popkultury jest właściwie sequelem literackiego pierwowzoru. Potwór Frankenstein (zgodnie z przyjętym obiegowo skrótem myślowym, nadającym tworowi nazwisko twórcy) jest w niej atrakcją objazdowego gabinetu osobliwości. Żywą atrakcją, mierzącą się z własnym medialnym stereotypem kanciastego w budowie i ruchach (nie wspominając o intelekcie) troglodyty, którego zasób znaków szczególnych powiększa płaskogłowie i śrubowate wszczepy w okolicach szyi. Pośród panoptycznych dziwolągów udaje mu się unikać prześladowań i osamotnienia, ale nie poczucia winy i gorzkiej autodiagnozy, w których utwierdzają go przedstawione w formie rozbudowanego wspomnienia wydarzenia z okresu, jaki nastąpił po rozgrywającym się w arktycznych rejonach finale powieści Shelley.

Ta retrospekcja rozwija się w swoistą alternatywę tragicznej relacji stwora z jego „ojcem”, Wiktorem Frankensteinem. Po kilkudziesięciu latach potwór zostaje odnaleziony pośród lodowych pustaci (wciąż to mniej inwazyjne znalezisko niż inne zaznaczone na mapie Antarktydy przez popkulturę) przez doktora Simona Inglesa, osobnika o zainteresowaniach czyniących zeń idealnego kandydata na szalonego naukowca. Drugi kontakt z reprezentantem świata nauki wypada dla naszego bohatera zdecydowanie korzystniej niż pierwszy. Doktor udostępnia swojemu gościowi zbiory monumentalnej biblioteki i znajduje w nim wdzięcznego ucznia, a sam stwór tytułuje go przyjacielem, choć ostatecznie będzie musiał podać w wątpliwość etyczność działań swojego mistrza. Ale czy jego własna przeszłość upoważnia go do rozstrzygania w kwestii wartości ludzkiego życia i śmierci?

W słowach wstępu Steve Niles wyznaje wprost, że kształt i koncepcja albumu najwięcej zawdzięczają zmarłemu przed jego ukończeniem Berniemu Wrightsonowi. I nie są to tylko wyrazy kurtuazji względem nieżyjącego artysty i przyjaciela. Mając na uwadze całokształt twórczości tego właściwie nieobecnego na polskim rynku rysownika jasno widać, jak tematycznie podporządkowana jest ona z jednej strony pulpowej grozie, z drugiej zaś literackim gotycyzmom. W obu przypadkach osobisty emocjonalny wkład autora w pracę nie budzi wątpliwości, a pośród tej zaciągniętej pod sztandar artysty horrorowej armii postaci stworowi doktora Frankensteina należy się marszałkowska ranga, czego najdobitniejszym dowodem pozostaje blisko 50 ilustracji, jakie Wrightson stworzył w prywatnym hołdzie dla powieści Mary Shelley (pierwsze zawierające je wydanie Frankensteina ukazało się w 1983 r.). Między ich wirtuozerią a historią „współczesnego Prometeusza” zachodzi wręcz organiczny związek. Są niedościgłą graficzną interpretacją obecnych w powieści i postaci stwora romantycznych dylematów. Sprawdźcie koniecznie. Gdziekolwiek (czyli w necie).

We Frankenstein żyje, żyje! Wrightson dokonuje jednak tego, co w każdej dziedzinie jest wykładnikiem ustawicznie odnawianej więzi między wyobraźnią a talentem, czyli udaje mu się prześcignąć samego siebie. Od wspomnianych ilustracji komiksowe plansze różnią się dużo miększym, bardziej malarskim tuszowaniem, czemu zawdzięczają też większą gradację cieni i hiperrealistyczną głębię przestrzeni. Kolory na przełamaniu sepii i szarości dają złudzenie starych fotografii lub klatek czarno-białego filmu. Wspólne pozostają emocjonalne nasycenie otoczenia i oblicza samego stwora oraz niebywała detaliczność obrazów, obejmujących sobą najczęściej całą lub dwie sąsiadujące ze sobą strony. Pod tym względem prace Wrightsona są monumentalne i nieobjęte – nieważne, ile miejsca mogłyby zająć, konsekwentnie utrzymują wrażenie wykraczającego poza brzegi kartek przedłużenia, idealnie oddając to, co składa się na właściwy powieści gotyckiej charakter przestrzeni: przytłaczającej ogromem i tajemniczej, zarówno pod dachem wiktoriańskiej labiryntowej posiadłości, jak i pod gołym niebem. Swoją obecnością stwór przydaje tym sceneriom nie tyle grozy, ile melancholii, pozostając w zgodzie z nakreślonym przez Shelley jego udziałem doznaniem Weltschmerzu. Wymowa każdego spojrzenia, ułożenia sylwetki, gestu potwora jest ewidentna i po prostu przejmująco szczera.

Dlatego też w mojej opinii cała opowieść mogłaby obyć się bez słów, a przynajmniej bez części dialogowej. Owszem, również tekst poświadcza na swoim poziomie związek z oryginałem – pierwszoosobowa narracja, prowadzona bogatym literackim językiem (pamiętajmy, że stwór podczas pobytu u doktora Inglesa rozwinął swoją wiedzę, na którą do tej pory składały się Żywoty Plutarcha, Raj utracony Miltona i Cierpienia młodego Wertera Goethego, co daje wystarczające wyobrażenie o języku samej powieści tym, którzy jej nie czytali; choć czy może posłużyć zarazem za reklamę tejże?) – ale taka wizja jest niezwykle kusząca. Spory udział w jej umacnianiu ma sposób, w jaki tekst został wprowadzony w obręb rysunków. O ile wszystkie wewnętrzne wywody stwora są wpisane w prostokątne wytyczone przez Wrightsona pola, o tyle dymki rażą swoją białością i stopniem komputerowej standaryzacji. Podobnym zgrzytem są nieliczne (tym bardziej!) onomatopeje, a nawet font, zwłaszcza gdy zestawi się go z odręcznym pismem rysownika, obecnym na zamieszczonych w galerii szkicach. Słowem (moim, rzecz jasna), wszystko, co nie wyszło literalnie spod ręki Wrightsona, zakłóca integralność jego imponującej pracy.

Dotyczy to również ostatniej spośród czterech części komiksu, której zdjęty chorobą artysta nie zdołał osobiście wykończyć. Na podstawie wstępnych szkiców dokonał tego wybrany przez samego rysownika Kelley Jones. I choć jego plansze wiernie oddają planowaną kompozycję (wspomniane szkice umożliwiają takie porównanie), a sam Jones nie jest żółtodziobem-imitatorem, to naprzeciw precyzji i drobiazgowości kreski, charakteru stylu Wrightsona robią one wrażenie prześwietlonych uproszczonych ujęć.

Ponadto wbrew napisowi na okładce, zapowiadającemu „wydanie kompletne”, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie jest to skończona historia. Finał nie nawiązuje do otwierającej sceny z gabinetu osobliwości, nie tworzy klamry dla opowieści, dodatkowo trywializuje naprędce to, czemu Mary Shelley, przy całym właściwym językowi epoki stylistycznym rozbuchaniu, dała mniej dosłowny, bardziej przekonujący wyraz. Jest w tym niezręczność, w której nie sposób nie uznać szacunku scenarzysty dla dzieła i osoby zmarłego przyjaciela, ale i nie da się zgodzić na rozwiązania bliskie tym objętym w praktyce teatru antycznego terminem deus ex machina. Zwłaszcza biorąc poprawkę na obecne we Wrightsonowskiej wizji Frankensteina romantyczne korzenie.

Niemniej Frankenstein żyje, żyje! pozostaje prawdziwie unikalną pozycją dla miłośników oryginalnej historii potwora Frankensteina i fanów twórczości Berniego Wrightsona. Jestem pewien, że wraz z publikacją tego pięknie wydanego albumu (do jakiego to standardu wydawnictwo KBOOM zdążyło nas już przyzwyczaić) ich liczba w Polsce wzrośnie w stopniu, jaki zachęci wydawców do pełniejszego zaprezentowania wcześniejszego dorobku tego artysty. Bo weźcie najlepsze plansze Przybysza Shauna Tana lub coś z Cromwella Stone’a Andreasa… Albo raczej prace Franklina Bootha, czy jeszcze dalej, XVII-wiecznych holenderskich mistrzów, jak Cornelis Bega… Nie, nie będę próbował oddać tego przez porównania. Jeden kontakt z kreską Berniego Wrightsona wystarczy, aby jego nazwisko zapadło nieodwracalnie w pamięć. I żyło, żyło, żyło…

Wydawnictwu KBOOM serdecznie dziękujemy za egzemplarz do recenzji.

SZCZEGÓŁY:

Tytuł: Frankenstein żyje, żyje!
Wydawnictwo: KBOOM
Scenariusz: Steve Niles
Rysunki: Bernie Wrightson, Kelley Jones
Tłumaczenie: Marek Starosta
Typ: Komiks
Gatunek: horror gotycki
Data premiery: 27.09.2019 r.
Liczba stron: 104

PRZEGLĄD RECENZJI
NASZA OCENA
8.0
ŹRÓDŁOLilavati
Poprzedni artykułOstra jazda bez trzymanki. Recenzja komiksu Jeż Jerzy tom 2
Następny artykułJaka piękna katastrofa. Recenzja komiksu Wszyscy moi bohaterowie to ćpuny.
Dzieciństwo spędziłem przy komiksach TM-Semic, konsoli Pegasus i arcade’owych bijatykach. Od kilkudziesięciu lat sukcesywnie podnoszę stopień czytelniczego wtajemniczenia, nie obierając przy tym szczególnej specjalizacji. Fascynują mnie mity, folklor, omen, symbole – wszystko, co tworzy panoptyczny rdzeń ludzkiej wyobraźni. Estetycznie i duchowo czuję się związany z modernizmem, ale dzięki dzieciom i znajomym udaje mi się utrzymywać niezbędny poziom cywilizacyjnej ogłady. Nałogowo wizytuję antykwariaty książkowe i sklepowe działy słodyczy. Piszę też dla wortalu i czasopisma Ryms.
recenzja-komiksu-frankenstein-zyje-zyje<p><strong>Plusy:</strong><br /> + fenomenalne prace Wrightsona<br /> + obfita galeria szkiców<br /> + piękne wydanie z opcją limitowanej okładki<br /> + ożywienie pierwotnego wizerunku postaci<br /> + gotycki charakter historii...</p> <p><strong>Minusy:</strong><br /> - ...która sprawia wrażenie skrótowej i nieukończonej<br /> - różnica stylu pomiędzy rysownikami</p>
Subskrybuj
Powiadom o
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
wpDiscuz
Exit mobile version
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki