Filmy

Siergiej Eisenstein, Leni Riefenstahl > Antoni Krauze… – recenzja filmu Smoleńsk

2

Smoleńsk 1

Uwaga: staramy się recenzować wszystkie głośne premiery kinowe. Z tego też powodu poniższa recenzja nie stanowi wyrazu antypatii lub sympatii – tak recenzenta, jak i redakcji – dla którejkolwiek z partii politycznych. Na tyle, na ile to możliwe, staramy się w niej ocenić wartość samego filmu, chociaż w przypadku takiej produkcji jest to niemożliwe bez uciekania się do wtrętów politycznych.

Smoleńsk to prawdopodobnie najgorętsza filmowa premiera tego roku w Polsce, pozostawiająca daleko w tyle hollywoodzkie blockustery w stylu Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów czy Legionu Samobójców. Rodzący się w bólach film, mający problemy ze zgromadzeniem budżetu i zmasakrowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, po trzech latach produkcji w końcu trafił do kin. Nie ulega wątpliwości, że większość Polaków wyrobiła sobie o nim opinię w momencie, kiedy tylko zapowiedziano, że w ogóle powstanie, ja spróbuję jednak przyjrzeć się mu na chłodno – na tyle, na ile to tylko możliwe.

Jak przypuszczam, większość Czytelników ma chyba świadomość tego, o czym opowiada Smoleńsk. Niewtajemniczonym wyjaśniam jednak, że główną bohaterką jest dziennikarka Nina pracująca dla mainstreamowej telewizji TVM-Sat (ach, jakie śmieszki z tych scenarzystów!), która początkowo wierzy w oficjalną wersję wydarzeń i poddaje się tyranii złej stacji, ale z czasem zaczyna ją kwestionować i postanawia podjąć własne śledztwo.

Chciałem ocenić Smoleńsk w kategoriach czysto filmowych, bez uciekania się do dywagowania o polityce, ale nie jest to możliwe, bo jedną z największych wad filmu jest jego propagandowy charakter. Historia Dziesiątej Muzy pokazała, że utwór propagandowy nie musi być zły – warto w tym miejscu wspomnieć o Pancerniku Potiomkinie Siergieja Eisensteina z 1925 roku czy o dziesięć lat późniejszym Triumfie woli Leni Riefenstahl. Chociaż stanowiły propagandę, odpowiednio bolszewicką i nazistowską, zapisały się w historii kinematografii ze względu na niezaprzeczalne walory artystyczne, w tym nowatorski montaż i zdjęcia. Tworowi Krauzego bliżej jednak do odcinków Polskiej Kroniki Filmowej realizowanych w PRL-u, w których wmawiano Polakom, że zgniły Zachód zrzuca na ich pola stonkę ziemniaczaną. Niestety, Smoleńsk zbliżony jest do PKF nie tylko formą, w jakiej próbuje wcisnąć widzowi propagandowe treści, ale też wynikającym z tego niezamierzonym komizmem. Trudno jest mi ocenić, czy winę za to ponoszą bardziej scenarzyści, czy może producenci, którzy ich opłacali, faktem jest jednak, że w scenariuszu kuleje dosłownie wszystko. Film może i miałby zadatki na thriller political fiction, bo w postaci dziennikarki mainstreamowej telewizji, która odrzuca oficjalną wersję wydarzeń i zaczyna wierzyć w spisek, tkwi potencjał na stworzenie filmu interesującego. Został on jednak całkowicie zmarnowany poprzez finansowanie ze źródeł powiązanych z wyznawcami „kłamstwa smoleńskiego”, którzy chcieli zaprezentować swoją wersję wydarzeń. Całkowicie ignoruje się tutaj fakty, potwierdzone w licznych oficjalnych raportach, skupiając się wyłącznie na teoriach spiskowych ludzi od pancernych brzóz, parówek i puszek, co miało umocnić twierdzenie o zamachu, w który zaangażowane były ówczesne rządy Rosji i Polski. Najlepsze jest jednak to, że stosuje się tutaj półśrodki – elementy takie jak wybuch na pokładzie tupolewa, sztuczna mgła i inne pomysły środowisk prawicowych częściej są jedynie wzmiankowane, a nie pokazywane. Twórcy zdecydowali się na pozbawienie większości postaci imion i chyba jedyną nazwaną osobą jest w filmie Nina. Ot, prawdopodobnie miało to na celu uniknięcie potencjalnych pozwów o zniesławienie.

Gdyby powierzyć materiał utalentowanym twórcom, ze Smoleńska mógłby wyjść znośny thriller polityczny, fikcja mogąca spodobać się nawet osobom niewierzącym w teorię o zamachu. Przy Czarnym czwartku Krauzemu udało się zręcznie połączyć fakty historyczne z dopowiedzeniami scenarzystów, dzięki czemu wyszedł film może nieidealny, ale całkiem niezły. W przypadku Smoleńska jednostronne podejście do tematu i forsowanie swojej wizji wydarzeń jako prawdy sprawia jednak, że kicz i fałsz wylewają się z każdej klatki. A to przecież niejedyne grzechy scenarzystów. Napisane przez nich postaci to topornie wyciosane i nieoheblowane kłody drewna, będące zlepkiem klisz i stereotypów, mające w zapasie dwie albo trzy miny, snujące się po planie i wygłaszające żenująco napisane dialogi. W filmie nie ma żadnych odcieni szarości, od początku do końca wszystko jest białe i czarne – dobrzy to ci, którzy wierzą w zamach, a cała reszta stoi tam, gdzie kiedyś stało ZOMO. Wszystko to sprawia, że postaci trudno jest kupić, a przemiana Niny jest tak samo płytka i nierzeczywista, jak cała reszta scenariusza. Jakby tego było mało, do tego wszystkiego dołożyć trzeba jeszcze niepotrzebne wątki i nieudane zabiegi stylistyczne. Wszystko to sprawia, że seans się dłuży, zmuszając do bezustannego zerkania na zegarek.

Fatalny scenariusz to jednak niejedyny grzech Smoleńska. Efekty specjalne, jak można było spodziewać się po filmie polskiej produkcji i zwiastunach, są żenujące, ale to jeszcze nic w porównaniu z tragiczną grą większości aktorów. Prezentują oni poziom nieznacznie tylko wyższy niż w Pamiętnikach z wakacji, nietrudno więc się dziwić, że część z aktorów zażądała, żeby usunąć ich nazwiska z bazy filmpolski.pl. Aktorzy-amatorzy z durnych telewizyjnych mockumentów mają jednak tę zaletę, że grają jednakowo beznadziejnie, podczas gdy w Smoleńsku każdy sobie rzepkę skrobie i trudno stwierdzić, czy to bardziej wina kiepskiego scenariusza, nieumiejącego ich upilnować Krauzego, czy może i tego, i tego. Wcielająca się w Ninę Beata Fido miewa co prawda przebłyski, ale tylko czasami – z reguły jej gra jest tak słaba, że całkowicie kładzie ona swoją postać i sprawia, że widzowi jeszcze trudniej jest kupić tę naciąganą fabułkę, której jest bohaterką. Jedynym jaśniejszym punktem obsady jest Lech Łotocki wcielający się w prezydenta, który na tle pozostałych aktorów wybija się zdecydowanie in plus, ale – nie oszukujmy się – pośród tych wszystkich pancernych sosen nie było to trudne. Szkoda tylko, że ten jaśniejszy punkcik otrzymuje stosunkowo niewiele czasu ekranowego. Dodajmy do tego jeszcze inne błędy techniczne, jak np. wypatrzonych przez internautów Azjatów w tłumie protestującym przeciwko pochowaniu pary prezydenckiej na Wawelu. Gwoździem do trumny jest fatalny montaż – pierwsze pół godziny składa się głównie z materiałów, które można było oglądać w telewizji w kwietniu 2010 roku, począwszy od zdjęć z miejsca katastrofy, skończywszy na pogrzebie pary prezydenckiej. Potem dostajemy zlepek pozbawionych ładu i składu scenek, w których bohaterowie często prowadzą rozmowy o pupie Maryny albo przeczą sami sobie, chociażby denerwując się na Ninę za to, że zadaje pytania, a potem jak gdyby nigdy nic zapraszających ją na kawusię. Poza Łotockim, jedynym małym plusikiem Smoleńska jest muzyka Michała Lorenca, chociaż jej powtarzalność może w pewnym momencie zacząć męczyć.

Smoleńsk, jak obawiałem się po obejrzeniu zwiastunów, jest filmem bardzo słabym i zupełnie niepotrzebnym. Czy może raczej: taka interpretacja wydarzeń jest niepotrzebna. Nie neguję konieczności powstania filmu, który poruszy ten trudny dla naszego narodu temat, jednak stworzenie takowego wymaga wyczucia i odpowiednich środków. Trzeba pamiętać, że w katastrofie smoleńskiej zginęli ludzie, którzy należeli do różnych partii, których wiele dzieliło, ale łączyło ich to, że byli Polakami. W filmie o Smoleńsku powinny zostać przedstawione fakty, przy jednoczesnym uwzględnieniu osób mających inną opinię i przedstawieniu ich z odpowiednim szacunkiem. Film taki powinien służyć pokrzepieniu serc, „prawicowy oszołom” wierzący w zamach i niewierzący w niego „lewak” powinni podać sobie rękę i uświadomić sobie, że mimo różnych zdań jesteśmy jednym narodem. Smoleńsk niestety taki nie jest – to jednostronna agitka sfinansowana przez środowiska, które zawłaszczyły sobie katastrofę smoleńską, przeznaczona dla innych przedstawicieli tych środowisk i wpisująca się w linię programową partii rządzącej polegającej na dzieleniu Polaków. Zamiast łączyć – dzieli, zamiast skupić się na faktach – koncentruje się na teoriach spiskowych i stanowi propagandę, której nie powstydziłaby się PZPR. Przypuszczam, że jednym z założeń filmu było oddanie hołdu ofiarom katastrofy smoleńskiej, ale niestety to nie wyszło. Smoleńskowi pod każdym względem bliżej do Kac Wawy czy filmów Piotra Matwiejczyka, aniżeli do poruszającego dramatu i godnego upamiętnienia zmarłych. Ze względu na tragicznie słaby scenariusz, fatalne aktorstwo i brak jakichkolwiek walorów artystycznych, Smoleńsk momentami przeradza się w niezamierzoną komedię, podczas której część widzów wybucha śmiechem, a niektórzy wychodzą z sali kinowej. Stworzenie tak słabego filmu, bezlitośnie trollowanego przez Polaków na IMDb, urąga pamięci prawie setki osób, które zginęły w katastrofie prezydenckiego tupolewa.

Nasza ocena
1.5/10

Podsumowanie

Plusy
+ muzyka jako tako daje radę
+ Lech Łotocki takoż

Minusy
– żenujący scenariusz i postaci
– chaotyczność, zbędne wątki i efekty stylistyczne
– polityczna propaganda subtelna jak w Polskiej Kronice Filmowej
– aktorstwo
– efekty specjalne
– montaż
– w zasadzie: wszystko inne

User Review
1.88 (16 votes)
Subskrybuj
Powiadom o
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
2 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Panda
7 lat temu

Dużo o wszystkim i o niczym w tym filmie. Dla mnie to strata czasu. Nie polecam i odradzam !
Zapraszam do mnie:
http://bylasobiepanda.blogspot.com/

Paul U
7 lat temu

Wstyd, stworzyć film który nie szanuję historii.
Szkoda, że tak to się wszystko potoczyło 🙁

wpDiscuz
Exit mobile version
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki