Filmy

Mity arturiańskie w klimacie MTV – recenzja filmu Król Artur: Legenda miecza

1

Król Artur: Legenda miecza

Legendy arturiańskie to tematyka, która co jakiś czas z różnym skutkiem powraca na srebrne ekrany. Zazwyczaj filmy opowiadające o królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu nie są w stanie wybić się ponad przeciętność, a słowo, które najlepiej je charakteryzuje, to „nijakość”. Wystarczy wspomnieć o takich tytułach jak Rycerz króla Artura (1995), Król Artur (2004) z Clive’em Owenem w roli głównej czy też Ostatni legion (2007). Może nie były to filmy złe, ale żaden z nich nie zdołał na dłużej zadomowić się w świadomości widzów. Po kilku latach postanowiono opowiedzieć historię Artura na nowo, a za kamerą stanął sam Guy Ritchie. Czy to mogło się nie udać?

Jestem wielkim fanem twórczości Guya Ritchiego. Porachunki oraz Przekręt uważam za klasykę gatunku. Co więcej, lubię nawet jego mniej udane filmy, jak chociażby ostatni Kryptonim U.N.C.L.E. Dlatego miałem spore oczekiwania względem jego najnowszego dzieła. Filmowi nie do końca udało się sprostać moim wysokim oczekiwaniom, co nie oznacza jednak, że mamy do czynienia z tytułem złym.

Camelot jest ostatnim bastionem broniącym się przed armią złych magów chcących zdobyć panowanie nad Anglią. Król Uther (Eric Bana) przy użyciu Excalibura odpiera ich atak, dzięki czemu w Brytanii na nowo zapanować ma pokój. Król nie spodziewał się jednak zdrady ze strony swego brata Vortigerna (Jude Law). Królewska para w ostatnich chwilach przed śmiercią ukrywa swego syna, Artura, w nadziei, że ten kiedyś wróci na należyty mu tron.

Bardzo podoba mi się obsada. Charlie Hunnam sprawdza się dobrze w roli zawadiaki, który potrafi w dowolnej chwili rozładować napięcie ciętą ripostą, przy okazji kopiąc po tyłkach swych przeciwników. Za to Jude Law w roli obłąkanego i przesiąkniętego chęcią władzy króla jest już klasą samą w sobie. Nie widzimy go na ekranie zbyt często, ale kiedy już się na nim pojawia, to kradnie dla siebie całe sceny ze swoim udziałem. Drugi plan również sprawuje się nieźle. Àstrid Bergès-Frisbey jako Ginewra, Djimon Hounsou jako sir Bedivere oraz cała reszta nie schodzą poniżej pewnego poziomu.

Jeżeli lubicie styl Ritchiego, to podczas seansu Króla Artura poczujecie się jak ryba w wodzie. Charakterystyczny, teledyskowy montaż, w połączeniu z doskonałą muzyką sprawiają, że widz sztywnieje w fotelu jak po zażyciu jakiegoś nielegalnego specyfiku. Doskonałym przykładem talentu reżysera jest jedna z pierwszych scen, w której obserwujemy okres dojrzewania tytułowego bohatera. Jest krwiście, efektownie i przejrzyście. Wszystko to bez wypowiedzenia choćby jednego słowa – wystarczy energetyczna muzyka i odpowiedni montaż. Tego typu scen w filmie jest oczywiście więcej. Pełno tutaj charakterystycznego dla reżysera poczucia humoru, który trafia do mnie w stu procentach. Problemem jest to, co się dzieje pomiędzy tymi wszystkimi efektownymi ujęciami. Dialogi nie są tak błyskotliwe jak w Sherlocku Holmesie, bohaterowie drugiego planu nie są tak charakterystyczni jak w Porachunkach. Pojawiają się dłużyzny, a wiele scen jest przegadanych. Przez całą drugą część seansu miałem wrażenie, jakby twórcy za bardzo grzebali przy scenariuszu już na etapie produkcji, przez co w pewnym momencie film traci rytm i z każdą kolejną minutą, aż do słabiutkiego finału, efekt „wow” coraz bardziej zanika. Jest to zauważalne tym bardziej, że kuleją efekty specjalne, którymi pod koniec filmu jesteśmy wprost zalewani. Efekty nie kłuły mnie może w oczy tak bardzo jak podczas oglądania ostatnich dzieł DCEU, ale i tak ewidentnie albo zabrakło budżetu, albo zatrudniono do tej roboty nieodpowiednie osoby. Ostatnia scena walki bardziej przypomina średniej klasy CGI wyrwane z targów gier komputerowych niż widowisko kosztujące setki milionów dolarów.

Podsumowując, Król Artur: Legenda miecza to niezły letni blockbuster, który moim zdaniem niesłusznie został zmiażdżony przez krytyków i widzów za oceanem. Mam nadzieję, że w Europie zyski z biletów będą jednak trochę większe. Chociaż Guy Ritchie bez wątpienia kręcił już lepsze filmy, to na tle konkurencji jego Król Artur prezentuje się świeżo, a stylistykę reżysera widać na każdym kroku.

P.S. Jeżeli nie trawicie stylu Guya Ritchiego, odejmijcie od oceny 1 punkt.

SZCZEGÓŁY:

Tytuł: Król Artur: Legenda miecza
Studio: Warner Bros.
Gatunek: przygodowy, fantasy
Data premiery: 16 czerwca 2017
Reżyseria:Guy Ritchie
Scenariusz: Joby Harold, Guy Ritchie, Lionel Wigram
Obsada: Charlie Hunnam, Jude Law, Djimon Hounsou, Eric Bana

NASZA OCENA
7/10

Podsumowanie

Plusy
+ montaż
+ muzyka
+ obsada

Minusy
– efekty specjalne
– nierówny scenariusz
– zakończenie

User Review
0 (0 votes)
Subskrybuj
Powiadom o
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
1 Komentarz
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
6 lat temu

Nie cierpię, a raczej – nie cierpiałam filmów Guya Ritchiego. Jakimś cudem (zapomniałam kto reżyseruje) wylądowałam w kinie na Królu Arturze i muszę powiedzieć, że ku mojemu zaskoczeniu, naprawdę mi się spodobał ten film. Z przyjemnością obejrzę go ponownie w przyszłości 🙂

wpDiscuz
Exit mobile version
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki