Przy kawie

Grabiński mniej znany, czyli powieści po opowieściach.

0

grabinski

Dziś, kiedy mijają 132 lata od daty urodzin Stefana Grabińskiego, nie można już powiedzieć, że to twórca zapomniany i niedoceniony. Nie jest też autorem znanym wyłącznie w kręgu pasjonatów grozy, o czym świadczą niedawne publikacje, takie jak pierwsza po 60 latach od książki Artura Hutnikiewicza (Twórczość literacka Stefana Grabińskiego), monografia pisarza pióra Joanny Majewskiej Demon ruchu, duch czasu, widma miejsc. Fantastyczny Grabiński i jego świat i urozmaicony zbiór tekstów ujęty w tom Czytanie Grabińskiego pod redakcją Krzysztofa Grudnika. Pozycja Grabińskiego jako klasyka opowieści niesamowitej (i to nie tylko na polskim gruncie, by wspomnieć choćby inspiracje Demonem ruchu, o których otwarcie mówi China Miéville) jest słusznie ugruntowana.

Otóż to – klasyk opowieści niesamowitej, ze wspomnianym Demonem ruchu jako najcelniejszym tego przykładem. Całokształt twórczości literackiej Grabińskiego obejmuje wszak jeszcze powieść i dramat, które w równym stopniu niż bogatsza ilościowo nowelistyka dają wyobrażenie zarówno o ambicjach, jak i o światopoglądzie, osobistej filozofii autora. Niestety, próby rozwinięcia poglądów za pomocą innych form literackich nie spotkały się z uznaniem ówczesnej krytyki, dodatkowo pogłębiając naonczas twórczy i osobisty kryzys autora. Czy dzisiejszy czytelnik, zachęcony jednym z licznych na naszym rynku wyborów opowiadań, mógłby rzucić łaskawszym okiem na którąś z powieści Grabińskiego?

Ja sam dobre 15 lat temu, będąc w podobnej sytuacji (czytaj: oczarowany bogatym wyborem opowiadań, które złożyły się na pierwszy spośród trzech tomów dzieł wybranych Stefana Grabińskiego, w szczególności zaś Demonem ruchu), zrobiłem to (w końcu pozostałe dwa tomy wspomnianej edycji – Wydawnictwo Literackie, 1980 r. – zawierają właśnie trzy z pięciu powieści, jakie pozostawił po sobie Grabiński) i cóż – wówczas dłuższe formy nie okazały się skuteczną konkurencją dla krótszych. Niedawno, świadom zbliżającej się daty, powtórzyłem ten zabieg i cóż – optyka nieco się zmieniła, choć raczej nie wpłynęło to na stan „ułaskawienia”.

Znane miłośnikom Grabińskiego wydanie (dziś dostępne bez większych problemów, jak i nakładów finansowych, na rynku antykwarycznym) prezentuje kolejno Salamandrę (1924), Cień Bafometa (1926) i Wyspę Itongo (1936). Czego możecie się spodziewać po tych tytułach?

Młodzieniec, pozostający w stanie obiecującego szczęśliwą, pogodną przyszłość narzeczeństwa, nawiązuje dwie frapujące znajomości – ze starszym, siwowłosym mężczyzną i młodą, rudowłosą kobietą. Obie osoby okazują się być adeptami wiedzy magicznej, choć intencje, jakie żywią wobec głównego bohatera, stawiają je na przeciwnych biegunach. Namiętność i rozsądek ścierają się w walce o nietrudnym do przewidzenia wyniku (Salamandra).

Znany poeta Tadeusz Pomian postanawia rozstrzygnąć spór ideowy poprzez pojedynek. Jednak jego przeciwnik, minister państwa, znany już od lat szkolnych antagonista, ginie z ręki tajemniczego nożownika na niedługo przed wyznaczoną porą starcia. Mimo śledztwa zamachowiec pozostaje nieuchwytny, ale pewien szczegół z dnia niedoszłego pojedynku nie daje spokoju Pomianowi. W krótkim czasie stan ten potęguje się za sprawą niewytłumaczalnych zdarzeń, a wszystko dodatkowo komplikuje list, jaki w imieniu zmarłego męża przekazuje poecie wdowa po ministrze (Cień Bafometa).

Jan Gniewosz, wiejski podrzutek, nieświadom wyjątkowości układu tajemniczych sił, które towarzyszyły jego poczęciu, okazuje się dysponować pożądanymi przez lekarskie środowisko zdolnościami mediumicznymi. I choć szybko staje się w stolicy medyczną i towarzyską sensacją, to nad jego życiem zdaje się ciążyć klątwa obwarowana rygorem posłuszeństwa względem owych patronujących mu od narodzin mocy, skutecznie eliminująca kolejne próby jej przełamania, co przejawia się najdobitniej uśmiercaniem kolejnych kobiet, z którymi bliżej wiąże się bohater. Z katastrofy statku, na którego pokładzie Gniewosz wraz ze świeżo poślubioną żoną płynie do Australii, cało uchodzi tylko on oraz kapitan okrętu. Rozbitkowie trafiają na nieznaną wyspę, choć, jak się szybko okazuje, ich przybycie zostało już wcześniej zapowiedziane. Przeznaczenie, los, moc, duchy, jakkolwiek nazywać tę następującą bohaterowi na pięty siłę, nie odpuszcza swemu wybrańcowi, zwłaszcza, że w plan wydarzeń wkracza córka wodza, dziewicza kapłanka miejscowej bogini (Wyspa Itongo).

Chcąc napisać więcej o wymienionych powieściach przy zastosowaniu zasady obowiązującej podczas mów pogrzebowych, wedle której o zmarłych mówi się dobrze albo wcale, muszę ją nieco naruszyć. Bo i owszem, każdy, kogo porwał gęsty, modernistyczny język Grabińskiego, znajdzie w nich wspaniałe fragmenty, niesłychanie zmysłowe opisy, bezbłędne metafory, frazy, które dzielą półkę z Leśmianem czy Schulzem. Nie odmówi sugestywności scenie sabatu z Salamandry, drogi krzyżowej z Cienia Bafometa, czy kapitalnemu otwarciu Wyspy Itongo. Wszędzie, gdzie trzeba słowem oddać, wydobyć, wyzyskać wyjątkowość krajobrazu, Grabiński potrafi wyczuć najdrobniejsze niuanse i zestroić je w niepowtarzalnym układzie. Jest poetycki i naturalistyczny. Wszędzie, gdzie do głosu dochodzą jego życiowe przekonania, pozostaje niezłomny i pełen żywych emocji. Wszędzie, gdzie odwołuje się do zjawisk charakterystycznych dla epoki jemu współczesnej i wcześniejszych (spirytyzm, parapsychologia, mediumizm, okultyzm, alchemia), imponuje znajomością tematu i naukową rzetelnością.

Niestety, w mojej opinii powyższe cechy nawet w połowie nie pokrywają niedostatków cytowanych powieści. W każdej z nich w różnym stopniu można obserwować jak to, co dla stylu Grabińskiego charakterystyczne, wykoślawia się od nadmiaru. Język staje się manieryczny, ideowa zapalczywość przechodzi w natręctwo, intrygujący podkład paranormalności, okultyzmu i folkloru przybiera formę rozwlekłego, akademickiego wykładu. Fabuły każdorazowo robią wrażenie zlepku osobnych pomysłów, które samodzielnie mogłyby zaistnieć w formie opowiadań (najbardziej uwidacznia to chaos narracyjny w Cieniu Bafometa). Kuriozalnym, według mnie, generycznym tworem jest Wyspa Itongo, gdzie Grabiński w egzotycznym sztafażu powieści przygodowej (o bezlitośnie miałkiej fabule) dokonuje eklektycznego, językowego cudotwórstwa, łącząc ze sobą tomahawki, wigwamy, buńczuki, kordelasy, menhiry i polinezyjskie barbaryzmy.

Może przyczyna, dla której różnica pomiędzy opowiadaniami i powieściami Grabińskiego jest tak drastyczna, leży w znanej powszechnie ostrzegawczej formule, że „lepsze jest wrogiem dobrego”. Im więcej teoretyzujących uściśleń, tym słabszy żywioł samej opowieści; im bardziej serio, tym bliżej śmieszności. Oddziaływanie magnetycznego pierwiastka fantastyczności słabnie.

Dlatego w dzień, kiedy sam z wdzięcznością chcę przywołać pisarskie zasługi Stefana Grabińskiego, zamykam to wspomnienie cytatem nie z Salamandry, Cienia Bafometa czy Wyspy Itongo, ale z Głuchej przestrzeni, ballady kolejowej wchodzącej w skład Demona ruchu, które to słowa, padające z ust starego dróżnika, Szymona Wawery, najlepiej oddają delikatność, z jaką galicyjski pisarz traktował to decydujące o jego twórczości, wspólne poszukiwaczom niesamowitości doznanie: „jest ci tu i inna przyczyna, co mnie tu więzi i trzyma. A że jest – ja to czuję najlepiej tu, głęboko w piersi – tylko jej nazwać jeszcze nie umiem po imieniu, tylko uchwycić jej jeszcze nie potrafię w cęgi słów. Ale ona jest, owa dziwna przyczyna – jest, jest na pewno. (…) Coś, co u mnie z ową tęsknotą się łączy, ale też istnieje i beze mnie, samo dla siebie.”

Panie Stefanie – już tam Pan to dobrze wiedział, jak to jest z tym „czuciem i wiarą”… Ale i każdego kusi „szkiełko i oko”.

Subskrybuj
Powiadom o
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
wpDiscuz
Exit mobile version
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki