SIEĆ NERDHEIM:

RuBryka Filmowa: Kwiecień 2019

KorektaLilavati

Kwiecień. Na zewnątrz zrobiło się cieplej. Wiosna zaczęła powoli przymierzać letnie sukienki. Praca magisterska przeleżała na biurku zupełnie nietknięta. W tym czasie po kinie biegały przerażające dzieciaki, rogate diabły i smutny szop pracz tęskniący za gadającym drzewem. Czas na błyskawiczny kinowo-fantastyczny przegląd miesiąca.

O Boziu, ależ on podobny do Damiena

Jaki jest przepis na udany horror? Należy zwrócić uwagę na odpowiednio głęboki i nieprzyjemny klimat, zatroszczyć się o niego odpowiednio budowanym napięciem (wbrew temu, co mówią w Hollywood, wcale nie chodzi o tempo, więc bez pośpiechu) oraz wywołać u widza niepokój i poczucie zagrożenia starannie owiane tajemnicą. Jeżeli zadbamy o wszystkie te elementy, ozdobimy je przejmującą muzyką oraz grą aktorską zasługującą na coś więcej niż kółko teatralne, jest szansa, że wyjdzie z tego coś naprawdę dobrego. Wystarczy tylko dodać motyw przewodni i gotowe. Możemy pójść w postmodernistyczne mieszanie gatunkowych schematów albo wykorzystać jeden z klasycznych smaków, np. przerażające dziecko. Istnieje jednak spore ryzyko, że nasza pociecha będzie porównywana do nieletnich antychrystów, a przez to straci dobre pierwsze wrażanie. Lee Cronin w swoim filmowym debiucie postawił na klimat, zdjęcia i powolnie prowadzoną historię pełną tajemnic. Syn Sarah po jednej z rodzinnych kłótni ucieka do lasu. Po powrocie wydaje się nieco odmieniony. Jest grzeczny, posłuszny i nieustannie deklaruje młodej matce swoją miłość. Nawet jeżeli go podmienili, to transakcja wydaje się korzystna. Czara goryczy przelewa się, gdy Christopher zaczyna czesać się na modłę faszystowskiej młodzieżówki, a na rodzicielkę patrzy klasycznym wzrokiem „spod byka”. Matka jednak zawsze pozna swoje dziecko i będzie o nie walczyła, niezależnie jak niegrzeczne potrafi być. W tle historii przewija się natomiast wielka tytułowa dziura, która skrywa nieprzyjemną tajemnicę. Reżyser porusza się po jednym z najbardziej klasycznych schematów kina grozy, nie przepisuje go jednak w całości. Przede wszystkim dba o atmosferę, a na koniec szykuje niespodziankę. Hole in the ground gwarantuje interesujący, wciągający i niepokojący seans bez konieczności nieustannego przewracania oczami.

Hole in the Ground, reż. Lee Cronin
Ocena: 7.5/10

Superhero Family

Jedną z najczęściej odnotowywanych wśród kinowych superbohaterów niezwykłych zdolności wcale nie jest latanie czy supersiła, ale umiejętność nieustannego emitowania błyskotliwych uwag i ciętych ripost. Cóż, ludzkość czuje się bezpieczniej, jeżeli broni jej atrakcyjny i wygadany bohater. Ten typ postaci całkiem nieźle wpisuje się w kolorowe uniwersum Marvela. Tymczasem na drugim biegunie, w mrocznym, wilgotnym i nieprzyjemnym niczym jaskinia Batmana świecie DC, dzierżyciele praw, zamiast przekuć największe zalety w sukces, z zazdrością patrzą na nieustannie rosnące słupki konkurencji. „Bądźmy więc jak oni” zakrzyknęli zgodnie i najpierw wypolerowali Aquamana na wysoki połysk, a potem do kin posłali swojego naczelnego śmieszka. Shazam! to ciepła historia z choinką w tle. Opowiada o odnajdowaniu rodziny, docenianiu bliskich, poświęceniu i oczywiście o superbohaterstwie. Chociaż film zaczyna się nieprzyjemnym poślizgiem, ostatecznie wychodzi z tego bez większych zadrapań, by przeobrazić się w grzeczną krzyżówkę Deadpoola i 17 again (tyle tylko, że w drugą stronę). Shazama w całości pokrywają dziecięce marzenia o pelerynach, nastoletnie fantazje o supermocach i błyskotliwe pstryczki w nos dla schematów kina bohaterskiego. Wszystko jednak przemieszcza się grzecznie i bez podtekstów w granicach familijnego humoru. Dlatego, jeżeli nie mieliście pod ręką dzieci własnych lub pożyczonych, prawdopodobnie zabawa była po prostu przeciętna. „Dobra, panie i panowie, pokażmy, że mamy dystans, pośmiejmy się z siebie. Ale wiecie, spokojnie, bez burzenia czwartej ściany”. Przednią zabawę musiał zepsuć jakiś sztywniak z kategorią wiekową w ręku.

Shazam!, reż. David F. Sandberg
Ocena: 6/10

Nie taki diabeł straszny, jak go malują… a ten już szczególnie

Król Artur z połyskującym Excaliburem w ręku rąbał siły ciemności, aż miło. Pod ostrze weszła mu między innymi Nimue. Królowa czarownic, wiedźma nad wiedźmami i zołza, jakich mało. Władca Brytów ciął i siekał, aż wióry i kończyny leciały. Demon wcielony został pokrojony, spakowany do skrzynek i rozesłany na cztery strony świata, by nigdy nie poskładał się z powrotem do kupy. Po upływie setek lat przebrzydła humanoidalna bestia, wyglądająca jak Pumba po zakończonym cyklu sterydowym, postanawia wszystkie kawałki czarownicy odnaleźć, zgromadzić i w ciemności zeszyć. Tak, by Nimue mogła dokończyć planowane dzieło zniszczenia. Jedynym, który może ją powstrzymać, jest komendant Jim Hopper pomalowany na czerwono. Kolejny film o wypakowanym Borucie jest niczym zły sen fanów baśniowej twórczości del Toro. Scenariusz nowego Hellboya przypomina wiedźmę z początku filmu – jest w rozsypce. W przeciwieństwie do niej nie udało się go nikomu połączyć w sensowną całość. Produkcja wyglądała jak pobojowisko po burzy mózgów, po której nikt nie chciał odsiać głupich pomysłów. Działo się dużo. O wiele za dużo. Były legendy arturiańskie, chatka na kurzej nóżce, pomysły podkradzione z Dead Space’a, jakiś futrzak i nastoletnie medium, potwory wszelakie jedne brzydsze od drugich i gore, od którego robiło się słabo, bo tak źle wyglądało. Wisiało to na strzępkach fabuły i trzymało się równie dzielnie, jak grupa przedszkolaków podczas drugiej godziny zwiedzania muzeum. Wszystko okraszone było mieszanej jakości efektami specjalnymi, silącymi się na humor dialogami oraz chaotycznym soundtrackiem, który nie miał w sobie za grosz klimatu. Całość próbowali ratować Ian McShane i David Harbour, jednak nawet oni zostali skutecznie spacyfikowani. Pierwszy zmienił się w koszmarek utkany z fatalnych efektów specjalnych, a wewnętrzny dramat drugiego nie obchodził nawet scenarzysty, więc pozostało mu szarpać się z kolejnymi potworami, robić groźną minę i sypać czerstwymi żartami. Film szarpał się natomiast z widzami, bo sam nie wiedział, czym chciałby być. Czarną komedią? Efektowną rozwałką w stylu fantasy? Mrocznym i krwawym horrorem? Czy może paradą dziwadeł bez motywu przewodniego?

Hellboy, reż. Neil Marshall
Ocena: 4/10

Egzorcyzmy w stylu meksykańskim

Dania kuchni meksykańskiej są pełne składników, a charakteryzuje je ostry smak. Wystarczy jednak odrobinę przedobrzyć, a efekt końcowy okazuje się ciężki do przełknięcia. Właśnie takim daniem jest meksykański Belzebub. Pierwszy horror w reżyserii Emilio Portesa jest istną kopalnią pomysłów, z której twórcy amerykańskich Egzorcyzmów mogliby czerpać garściami. Latynoski diabeł jest naprawdę zły i bezwzględny. Wszystkie demony z tendencją do deprawowania wychudzonych i bezbronnych nastolatek mogą mu najwyżej kopyta czyścić. Wysyła on swoje opętane siły robocze do masowych mordów na dzieciach, a zamiast przemawiać ustami niewinnych owieczek, woli zawładnąć gipsowym Jezusem i zejść z krzyża. Ciekawych pomysłów jest nawet więcej, wliczając w to wytatuowanego kapłana-nekromantę na wysokim poziomie oraz motyw regularnych wielkich powrotów. Niestety wszystkiego jest za dużo, a główni bohaterowie obdarzeni niewielką ilością charyzmy niezbyt ciekawie prowadzą nas przez historie. Zmagający się po raz pierwszy z kinem grozy twórcy wpadają na kolejne pomysły i nie odpuszczają żadnemu, nawet tym po prostu średnim. Belzebub niekiedy robi świetne wrażenie i zaskakuje odwagą, serwuje odrobinę filmowych klisz, by zaraz popaść w śmieszność. Portes spanikowany pierwszym razem nie bardzo wie, w którym kierunku pójść. Czy trzymać napięcie, straszyć atmosferą czy w horror fantasy z zaklęciami i tajnymi agentami z Watykanu?

Belzebub, reż. Emilio Portes
Ocena: 6/10

Komiksowa orgia z okazji 10. urodzin

Infinity War podniosło w kinie superbohaterskim poprzeczkę niezwykle wysoko. Widzowie otrzymali wszystko, co najlepsze. Nieustanną akcję, błyskotliwy humor, genialnie rozpisany czarny charakter i przede wszystkim emocjonalny finał, który zostawił w rozsypce nie tylko większość bohaterów, ale przede wszystkim widownię. Endgame w zasadzie miał niewielkie szanse, by zatrząść w posadach trykociarskim kinem równie mocno. Pokazał natomiast, że w sytuacji, gdy „ten zły” wygrywa, fabuła może zostać bezczelnie nagięta do tego stopnia, że jasna strona mocy i tak postawi na swoim. Podróże w czasie? Nawet jeżeli w ustach geniusza branży zbrojeniowej brzmi to absurdalnie, nie ma to większego znaczenia. Czwarta część Avengersów sprawnie podzielona na akty oferuje klasyczne elementy MCU w zwiększonych dawkach: rozbrajające żarty tylko czasem niepokojąco niskich lotów, odpowiednio dawkowany i poruszający dramatyzm oraz finałową bitwę bezwstydnie ociekającą fantazjami fan boyów. Tak, batalistyczno-komiksowa orgia zapierała dech w piersiach i lasowała mózg. Dodatkowo wszystko przyprawione zostało sentymentalną podróżą przez dotychczasowe filmy, całą masą nawiązań i mrugnięć okiem. Niestety w tym całym zgiełku cudowności najbardziej poobijany został Thanos. Ze świetnie zmotywowanego szalonego Tytana w scenariuszowym młynie przemielony został w narcystycznego megalomana z kompleksem „bo ja chcę już!”. Chociaż z drugiej strony, gdyby mój misternie przygotowany i przeprowadzony plan został pokrzyżowany przez grupę ekscentryków zakrzywiających rzeczywistość tylko dlatego, że są głównymi bohaterami… cóż, też by mi się nie chciało starać drugi raz. Seans Endgame pełen był wzruszeń, oklasków, śmiechu i dobrej zabawy. Jak przystało na superbohaterski klasyk, był naprawdę w porządku. Jednak do poziomu i wrażeń Infinity War jeszcze długo nikt się nie zbliży.

Avengers: Endgame, reż. Anthony Russo Joe Russo
Ocena: 7/10

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Wojciech Bryk
Wojciech Bryk
Student dziennikarstwa, który ma w sobie Zagubionego Chłopca. Uwielbia intertekstualność, easter eggi, zabawy skojarzeniami, popkulturowymi tropami oraz wszelkie dwuznaczności. W wolnych chwilach rozmyśla, co stało się z baśniowymi postaciami, oraz regularnie dokarmia rosnącego w nim geeka. Z radością wsiąka w fantastykę każdego rodzaju. Nieustannie pragnie odkrywać nowe rzeczy i dzielić się znaleziskami z innymi... a jeżeli przy tym wywoła u kogoś uśmiech, będzie całkiem spełniony. Stara się dorosnąć do prowadzenia własnego bloga. O horrorach pisze na portalu Mortal, a o popkulturze dla #kulturalnie.
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki