SIEĆ NERDHEIM:

Harry Potter Inc., czyli jak zabić wyobraźnię

Harry Potter

Uwaga: ten tekst nie ma sensu.

Za kilka tygodni będę miał urodziny, co po raz kolejny przypomina mi, że jestem stary. Paradoksalnie nie dlatego, że niebezpiecznie zbliżam się do trzydziestki, ale dlatego, że za kilka tygodni minie piętnaście lat, odkąd po raz pierwszy przeczytałem Harry’ego Pottera. Może to zabawne, ale wyznacznikiem starości nie jest dla mnie to, ile mam lat, a to, ile lat upłynęło, odkąd zacząłem przygodę z postaciami, które kojarzą mi się z moją młodością.

W 2001 roku rodzice chyba niezbyt wiedzieli, co kupić mi na 14. urodziny, dlatego zdecydowali się na Harry’ego Pottera i Kamień Filozoficzny. Były to czasy tak odległe, że nie było jeszcze filmów i gier poświęconych temu uniwersum, Harry Potter nie był jeszcze marką przynoszącą miliardy dolarów zysku, a potteromania w Polsce dopiero kiełkowała. Ja z kolei, chociaż kiedyś lubiłem czytać, doszedłem do wieku, w którym bardziej interesowały mnie już komputer, płeć przeciwna i zabawy ze znajomymi – niekoniecznie w kowbojów i Indian. Do książki podszedłem, prawdę mówiąc, dość niechętnie, ale wtedy zadziałała magia. Kamień Filozoficzny wciągnął mnie nie mniej niż dziennik Toma Riddle’a wciągnął Harry’ego. Dwa dni później za pieniądze z urodzin zaopatrzyłem się w Komnatę Tajemnic i Więźnia Azkabanu, a po kolejnych czterech należałem już do grupy zombie, które wyczekiwały końca września, kiedy to w Polsce miała pojawić się Czara Ognia.

missing
Od tego egzemplarza wszystko się zaczęło…

Potem nastał czas filmów. Jako wierny fan, w dniu premiery podreptałem do kina na ekranizację i zawiodłem się – film był słaby, z tragicznym dubbingiem (ten na szczęście się poprawił, kiedy zmieniło się odpowiedzialne za niego studio i reżyser), kompletnie różnił się od magicznego świata, który miałem w głowie. Potem przychodziły kolejne filmy, a ja wciąż miałem te same uczucia. Pomstowałem przy okazji na Rowling za to, że pozwala na idiotyzmy, które kompletnie niczemu nie służą, a mają być tylko „fajne” i sprawić, żeby filmy były bardziej „atrakcyjne”. Ot, chociażby mecze quidditcha, podczas których Harry lata gdzie popadnie, wylatuje za boisko, chociaż z książek wiemy, że ma ono swój obszar, za który wylatywać nie wolno. O, albo Voldemort „zajmujący” ciało Harry’ego w końcówce Zakonu Feniksa – kto to wymyślił?! Hermiona naprawiająca okulary Harry’emu na Pokątnej, Harry rzucający lumos maxima, żeby czytać książkę – a co z zakazem używania czarów poza szkołą przez nieletnich? I dlaczego Harry co chwilę musi zapalać różdżkę, skoro we wszystkich innych sytuacjach wystarczy rzucić zaklęcie raz? A zauważyliście może, że ilekroć czarodzieje wchodzą na peron 9¾, to wokół pełno jest mugoli, którzy po prostu MUSIELI to widzieć? Tak jak musieli widzieć członków Zakonu Feniksa, którzy jak gdyby nigdy nic popylają sobie na miotłach albo latających motorach tuż nad ulicami Londynu, na oczach setek, może tysięcy ludzi. Że już nie wspomnę o Harrym czytającym „Proroka Codziennego” – gazetkę z ruchomymi zdjęciami – w mugolskiej restauracji. Jedyna #dobrazmiana, jaka trafiła się w filmach, to scena z pierwszej części Insygniów Śmierci, w której Harry tańczy z Hermioną do „O Children” Nicka Cave’a. Kłóciłem się o nią z innymi potteromaniakami, którzy uznają, że nie ma ona racji bytu, ponieważ nie było jej w książce, ale mnie i tak się podoba. Piosenka traktująca o trudnej sytuacji dzieci, które muszą radzić sobie z problemami dorosłych, znakomicie komponuje się z tematyką filmu, gdzie młodzi ludzie, ledwie co wkraczający w dorosłość, stają przed monumentalnym wyzwaniem, które przerosłoby niejednego dorosłego. Nieporadny, dziecinny taniec Harry’ego i Hermiony jest krótką chwilą radości i odskocznią w mrocznych czasach, potęgowanych dodatkowo odejściem Rona, która jednak błyskawicznie znika, a ledwie dorosłe dzieci smutne wracają do przerastającego ich zadania.

missing
…a przez to umarło.

Wspomniane wyżej przeinaczenia, za wyjątkiem sceny tańca, zabijały klimat filmów, będąc zbędnymi dodatkami mającymi je uatrakcyjnić. Filmy same w sobie zabiły jednak coś znacznie więcej. Pierwsze podejścia do pierwszych czterech tomów były dla mnie magiczne między innymi dlatego, że umysł – nieskażony jeszcze filmowymi interpretacjami – sam „rysował” mi wszystko to, co czytałem. Ta część mózgu czy umysłu odpowiedzialna za wyobraźnię przedstawiała mi Hogwart, Harry’ego i inne postaci, dzięki niej widziałem każdą jedną scenę – i był to mój świat. Świat, który później pozwoliłem dobrowolnie zgwałcić, oglądając filmy. Ponieważ niedługo minie piętnaście lat, odkąd zakochałem się w Harrym Potterze, postanowiłem po raz kolejny – mniej więcej piętnasty – przeczytać siedmioksiąg. Problem w tym, że przez filmy nie widzę już tego, co widziałem kiedyś. Nie widzę Harry’ego takim, jakim widziałem go przed 2002 rokiem – widzę Daniela Radcliffe’a. Nie widzę „swojego” Hogwartu, tylko filmowy plan. Nawet sceny, których nie adaptowano na potrzeby filmów, nie są już tak wyraźne jak kiedyś. Co prawda widzenie Emmy Watson jako Hermiony jest zdecydowanym plusem, ponieważ jest lepsza i seksowniejsza niż „moja”, ale to tylko jedna zaleta. Moja dziecięca wyobraźnia przepadła bezpowrotnie, magiczny świat Harry’ego Pottera, jaki wyobraziłem sobie jako dziecko, legł w gruzach i nie da się go już odbudować. I tego cholernie żałuję. Gdybym miał wehikuł czasu, cofnąłbym się nie po to, żeby być młodszym, ale żeby nie obejrzeć filmów i zachować tę opowieść taką, jaką powinna być – moją własną, nieskalaną cudzą wizją stworzoną po to, żeby zarobić na tym miliardy dolarów. Ludzie, którzy zgwałcili moją wyobraźnię, nigdy nie zaśpiewają mi „Forgive us now for what we’ve done, it started out as a bit of fun”, ale chcą gwałcić ją dalej. A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że prawdopodobnie im na to pozwolę – skoro mojego świata i tak nie da się już odratować, co mi szkodzi obejrzeć kolejne filmy osadzone w tym uniwersum? Wysłużony, przeczytany dziesiątki razy, pooklejany egzemplarz Harry’ego Pottera i Kamienia Filozoficznego pozostanie jednak ze mną na zawsze jako przypomnienie czegoś, co utraciłem.

Autor: Pottero

Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Jacek „Pottero” Stankiewicz
Jacek „Pottero” Stankiewiczhttps://swiatthedas.wordpress.com/
Jak przystało na reprezentanta rocznika 1987, jestem zgrzybiałym dziadziusiem, który doskonale pamięta szczękopady, jakie wywoływały pierwsze kontakty z „Doomem”, a potem z „Quakiem” i „Unreal Tournament”. Zapalony gracz z ponaddwudziestopięcioletnim doświadczeniem, z uwielbieniem pochłaniający przede wszystkim gry akcji, shootery i niektóre RPG. Namiętny oglądacz filmów i seriali, miłośnik Tarantina, Moodyssona i Tromy, w wolnej chwili pochłaniacz książek i słuchowisk, interesujący się wszystkim, co wyda mu się warte uwagi. Dla rozrywki publikujący gdzie się da, w tym m.in. czy w czasopismach branżowych. Administrator Dragon Age Polskiej Wiki.
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki