SIEĆ NERDHEIM:

Sztampa robi krok w tył. Recenzja książki Władca Cienia

Najlepsza okładka z całej trylogii. Tylko wnętrze rozczarowuje.
Najlepsza okładka z całej trylogii. Tylko wnętrze rozczarowuje.

Władca Cienia, jako część wieńcząca cykl po solidnej Pokusie Cienia, obiecywała dużo. Druga odsłona rokowała naprawdę dobrze. Postęp był widoczny, a wraz z nim rosła nadzieja na dalszy rozwój pisarza. Myślałem, że autor obstanie przy tym trendzie, co sprawi, iż zwieńczenie sagi będzie czymś wyjątkowym, ale niestety nie jest. Powody mojego rozczarowania wyjaśnię poniżej.

Caim, po względnym sukcesie kampanii na północy, idzie do serca imperium wroga, w samo jądro ciemności, aby ustalić losy swojej matki. Zmaga się z orientacją w terenie i niewiedzą na temat tego, co właściwie napotka po drodze do celu. Może tylko próbować reagować na wszelkie sytuacje w jakich się znajdzie. Zabiera ze sobą dwóch ludzi oraz Kit (asystentka w postaci ducha, pomagająca mu w misji na wszelkie możliwe sposoby) i idzie po odpowiedzi na swoje pytania. Josey z kolei, pod pretekstem poprawienia stosunków z Nordami, wyrusza na północ wraz z armią (w skład której wchodzi także część dworu) po to, by nawiązać sojusz przeciwko złym siłom. Drugim, bardziej prywatnym celem władczyni  jest ustalenie losów zabójcy. Brzmi to całkiem nieźle, z tym że znów byłem bardziej zainteresowany wątkiem Josey oraz Huberta, który teraz został mianowany regentem na czas wyprawy cesarzowej.

W kwestii bohaterów – niestety protagonistka idiocieje. Powodem, z którego jej zdolności umysłowe nie sięgają obecnie poziomu, jakie powinny sobą reprezentować, jest miłość. Przez poprzednie dwa tomy mieliśmy wskazówki sugerujące jakby cesarzowa i zabójca mieli się ku sobie. Nie miałem nic przeciwko, bo w pewien sposób było to naturalną konsekwencją tego, że Caim uratował życie władczyni, a za to ona pomagała w jego misji jak tylko mogła. Gdy on udał się na północ, ona pozostała mu wierna. „Nie szukała zastępstwa”, co pasuje do jej charakteru. Teraz, wbrew temu kompletnie spycha go na bok, zakochując się w jakimś młokosie spotkanym przypadkowo podczas swojej kampanii. Rozumiem sam fakt jakiegoś ulokowania swoich uczuć w kimś, kto jest blisko, gdy pierwotny obiekt adoracji jest niedostępny i to przez długi okres, ale sposób, w jaki zachowuję się Josey, jest gorszy od działań nabuzowanej hormonami nastolatki, co zupełnie psuje jej charakter. Z drugiej strony mamy Kit, czyli tę asystentkę w postaci ducha, która wybucha miłością do naszego protagonisty. Ona też ma momenty, gdy trudno ją odróżnić od stereotypowej, młodocianej siksy. Potrafi ona swoim flirtem doprowadzić do białej gorączki. Bardzo źle to wygląda, ogólnie rzecz biorąc. Mam wrażenie, że autor chyba zupełnie nie czuje wątków romansowych i umieścił je na kartach powieści na siłę. Poza tym bohaterowie zostają dokładnie tacy sami, jacy byli wcześniej, co nie jest ostatecznie złą wiadomością, ale niestety wspomniane przed momentem motywy przesłaniają całą resztę, irytując jak diabli.

Do grona postaci głównych możemy także zaliczyć najważniejszego człowieka wśród sił zła – dowódcę inwazji na tereny zamieszkałe przez ludzi. Paradoksalnie nie ma wielu scen z jego udziałem. Poznajemy rozmiary jego armii, dowiadujemy się jaki jest tego wszystkiego cel i sposób jego osiągniecia. Więcej miejsca dla siebie ma wykonująca jego rozkazy córka, przy czym próbuje je „twórczo interpretować”, usiłując ugrać coś dla siebie przy okazji. Jest ona jedyną postacią poboczną wartą wzmianki. Wykazuje przebłyski wyróżniającego się charakteru. Oczywiście ta jedna bohaterka to za mało. Pozostałych w ogóle nie kojarzę, bo są napisani w sposób sztampowy do bólu.

Miejscówki też „kuleją”. Autor sam sobie strzela w kolano zabiegiem fabularnym, który owija wszystko ciemną mgłą tym bardziej, im dalej zabójca brnie na północ. W związku z tym u Caima całun mroku występuje przez bardzo długi czas, więc właściwie nie ma jakichś rozwiniętych opisów, a sam cel podróży też nie zachwyca. Tereny działań Josey znamy w dużej mierze z poprzedniego tomu, więc ostatecznie nie ma nic nowego. Jak widać, lokacje również nie uratują powieści.

Zostaje nam styl, który zostaje dokładnie taki sam, tyle że tutaj akurat żadnych zmian nie trzeba było przeprowadzać. Jest cały czas znakomicie. Sprunk konsekwentnie odnajduje się w walkach i w tym tomie również ich nie zabraknie. W pierwszej odsłonie były starcia przede wszystkim indywidualne, w drugiej raczej partyzanckie zwady małych grup. Tutaj możemy już znaleźć bitwy całych armii, wraz z pojedynkami czy małymi konfliktami grupowymi. W dalszym ciągu są to najlepsze momenty całości.

Jest jeszcze jedna sprawa, o której muszę wspomnieć, niezwiązana bezpośrednio z jakością treści serwowanej przez Amerykanina. Mowa tutaj mianowicie o polskim wydaniu w żaden sposób nie zasługującym na pochwały. Od drugiej połowy książki zaczynają się karygodne błędy w postaci pojedynczych liter oderwanych od głównego słowa (przykład „radoś ć”), liczne literówki, podziały słów w dziwnych miejscach i tak dalej. Owe pomyłki nie są zupełnie nowe dla serii i widziałem je również w Pokusie Cienia, ale tam zdarzały się dość rzadko i darowałem sobie wzmiankę o nich, gdyż nie przeszkadzało mi to jakoś w czytaniu. Tutaj jednak jest to na tyle częste zjawisko, że nie mogę wobec niego przejść obojętnie.

Jak widzimy, autor zrobił krok wstecz w wielu aspektach, nie rozwijając jednocześnie żadnego. Jedyną cechą ratującą całość jest styl. Nie uległ on pogorszeniu, ale sam przyjemny w odbiorze sposób pisania to za mało. Cała reszta niestety zawodzi, w tym też jakość wydania. Nie mogę ukryć rozczarowania, bo liczyłem na to, że autor po zrobieniu dobrego kroku w Pokusie Cienia będzie dalej się rozwijał. Nie wiem, czy kiedykolwiek sięgnę po cokolwiek nowego od Sprunka. Tą serią na pewno nie zdobył u mnie kredytu zaufania. Co prawda nie żałuje wydanych pieniędzy ani czasu spędzonego na lekturze, ale czy jest to satysfakcjonujące dla kogokolwiek? Grono osób, którym mogę polecić z czystym sumieniem Trylogię Cienia nie należy do licznych. Sięgnijcie po tę serie jeśli chcecie bezmyślnie brnąć przez akcję, nie poświęcając bohaterom, dialogom i czemukolwiek głębszej refleksji. Gdy oprócz tego wasz gust zadowala stały poziom, bez jakiekolwiek rozwoju, to jak najbardziej twórczość Amerykanina jest dla was. Wszyscy inni powinni omijać twórczość pisarza szerokim łukiem.

SZCZEGÓŁY:
Tytuł: Władca Cienia
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Autor: Jon Sprunk
Data Premiery: 16.10.2016
Gatunek: przygodowa,dark fantasy
Liczba stron: 445
ISBN: 978-83-6556-804-5




Bądź na bieżąco z naszymi recenzjami. Obserwuj Nerdheim w Google News

komentarze

Subskrybuj
Powiadom o
guest
To pole jest wymagane. Przed jego zaznaczeniem koniecznie zapoznaj się z podlinkowanym dokumentem
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie kometarze
Krzysztof "Kazio_Wihura" Bęczkowski
Krzysztof "Kazio_Wihura" Bęczkowski
Niepoprawny optymista, do tego maniak fantastyki. Czyta i kupuje kompulsywnie wiele książek. Gra we wszelakie tytuły (przede wszystkim RPG, strategie, można tu też wymienić parę innych gatunków). Nie patrzy na datę wydania danego dzieła i pochłania wszystko, co ma na swej drodze. Przekroczył magiczną trzydziestkę. Po cichu liczy, że go ominie kryzys wieku średniego.
<p><strong>Plusy:</strong><br /> +zwieńczenie sagi, zamknięcie wszystkich wątków<br /> + bardzo dobry styl, w tym opisy starć</p> <p><strong>Minusy:</strong><br /> – krok w tył w stosunku do poprzednika w wielu kwestiach<br /> – fatalne wątki romansowe<br /> – nieciekawe miejsca,bohaterowie poboczni</p> Sztampa robi krok w tył. Recenzja książki Władca Cienia
Włącz powiadomienia OK Nie, dzięki